Mieliście kiedyś taki sen, w którym biegliście (lub wykonywaliście jakąś monotonną ciężką pracę) przez cały czas, nie wiedząc po co to robicie i co gorsza nie mogliście się obudzić. Zaś kiedy się wreszcie obudziliście byliście zmęczeni jakbyście to robili w rzeczywistości, a nie spali we własnym łóżku. Taki koszmar czeka was (piszę tu o tych, którzy przeczytali książkę, a właściwie książki z uniwersum GE) na seansie. Ciekawe jaki odbiór będą mieli ci, którzy książek nie znają.
Książka jest świetna, bo ma swój rytm. Nieśpieszny, liczony w latach, czujnik, szkoła bojowa, nauka, Alai, gra myślowa, treningi, Petra, walki, rozwój, własna armia, budowanie jeeshu, zwycięstwa, Bonzo, pierwszy upadek, szkoła dowodzenia, Mazer, bitwy, finał, drugie załamanie, odejście, Mówca. A mimo tego niespiesznego rytmu czuje się pośpiech, wręcz nóż na gardle, tych którzy wiedzą. Tu biegiem, wszystko naraz, starter, już w Salamandrze, zostaje dowódcą Smoka, chwila przerwy, szkoła dowodzenia, Mazer, finał, kokon. Nie, nie, nie, to nie to. Dlaczego
Gra Endera nie trafiła na swojego Petera Jacksona, który by ją podzielił, bo ta książka ma (czy już niestety, miała) potencjał, wiernych fanów, doskonałe kontynuacje, było można zaszaleć, a nie polecieć po łebkach i zrobić taki smętny skrót. I skąd na litość kogokolwiek w jeeshu Endera wziął się Bernard?
Nawet efekty nie powalają. Nie za bardzo dali radę z nieważkością. Na sali bojowej jakieś przeciągi bujały wchodzącymi. Zaś finałowe bitwy, w których wszyscy sobie siedzą, poza głównodowodzącym, który musi to robić na stojąco i na dokładkę potwornie namachać się ręcami, jak dyrygent orkiestry symfonicznej na dwa doktory, zwyczajnie śmieszyły. Goście od efektów nie zrozumieli też na czym polegało działanie Małego Doktora. To nie była broń wzniecająca pożary tylko niszcząca wiązania molekularne. Planeta królowych powinna zamienić się w kulę rozżarzonych pierwiastków tworzącej się na nowo planety, a nie na płonącą planetę. Nic takiego czego by nie było i to nawet w lepszym wykonaniu w innych filmach, nie widziałem, nic nie wgniotło mnie w fotel. Jedynie scena z pierwszej inwazji jakoś się broni (pod względem wizualnym, bo sensu w niej za grosz).

Aktorzy, powiedzmy sobie średni. Rolą jaka mi się podobała i zrobiona była wzorcowo to Moises Arias jako Bonzo Madrid. Nawet Han Solo mnie zawiódł. Jego Hyrum wyszedł na totalną pipę, a nie makiawelicznie przebiegłego i wyrachowanego, a zarazem piekielnie inteligentnego manipulanta, mającego jeden cel, obronę Ziemi i ludzi za wszelką cenę. Mazer Kingsleya też troszeczkę za delikatny. Ender zaś kompletnie bezbarwny i stanowczo za stary na początku. Groszek jak to Groszek kompletnie niewidoczny. Petra zaś gdzieś zgubiła jaja, którymi się jedynie przechwalała.
Można to było zrobić gorzej. Ale można to było zrobić znacznie lepiej. Mi zakochanemu w książce się nie podobało. Dla tych, którzy nie czytali, pewnie ot taka dziwna opowieść bez większego sensu z wieloma mało efektownymi efektami, coś jak dla mnie
Skyline. Dam 5/10 i nawet jeśli będzie kontynuacja, to ją sobie odpuszczę.
"Gra Endera" tyt. org. "Ender's game" scenariusz i reżyseria Gavin Hood w roli głównej Asa Butterfield