31 grudnia 2012

Co krok Nowy Rok

I tak cichaczem rok upłynął. Trzysta sześćdziesiąt parę obrotów naszej niewielkiej planety dookoła własnej osi i jeden obrót dookoła słońca. Znowu przeczytało się kilkadziesiąt książek, obejrzało kilka filmów, ba nawet odwiedziło się teatr. Jadło się i piło i inne rzeczy z tym związane robiło. Oddychało się, może nie pełną piersią, tak tylko półgębkiem, ale zawszeć. I wreszcie nadszedł...

Dzień dzisiejszy, Sylwester, ostatni dzień roku. Za kilka godzin, będziemy o nim mówić stary rok. W mediach zacznie się wspominanie, tego co się wydarzyło, jaka była inflacja, jakie dotknęły nas katastrofy a jakie odnieśliśmy zwycięstwa. Z rocznika statystycznego dowiemy się o ile wzrosło przeciętne wynagrodzenie, bo z autopsji raczej nie bardzo. Ale to za parę godzin, bo dziś będziemy się bawili. Życzę tedy szampańskiej zabawy (wszystkim tym, którzy akurat lubią szampana [lub jego namiastki], pozostałym życzę browarnej, winianej, wódczanej (byle nie czeskiej) lub po prostu wspaniałej zabawy) w doborowym lub przypadkowym ale wesołym towarzystwie. Uważajcie przy odpalaniu rzymskich ogni, petard i rakiet, bo bez paluchów ciężko żyć.

A jutro już będzie Nowy Rok. Kolejny rok życia zacznie się kanonadą sztucznych ogni, życzeniami stu lat życia (choć niewielu będzie miało tą przykrość ich dożyć) i leczeniem kaca. Ja ze swej strony życzę, żeby ten nowy nie był gorszy (bo nie bardzo można liczyć na to, że będzie lepszy).  Zrealizowania przynajmniej niektórych marzeń i zafundowania sobie nowych (tanie są, jak barszcz, albo nawet tańsze). Zdrowia (zwłaszcza jeśli macie w planach jakieś wizyty u lekarzy), cierpliwości (do naszej kochanej rzeczywistości), radości (cieszcie się z byle czego, a co se będziecie żałować) i szczęścia (będzie bardzo potrzebne). Przynajmniej kilku objawień literackich i żeby filmowcy przestali kręcić sequele i prequele, a nakręcili parę nowych hitów (Gra Endera w październiku). Wygranej w totka lub spadku, po jakimś nieznanym a bogatym krewnym. Bezrobotnym pracy (z uczciwą pensją i fajną ekipą), pracującym podwyżek, pracodawcom (e ci sobie radzą). Wypraw do krain realnych i tych z wyobraźni. Szalonej wiosny, upalnego i leniwego lata, złotej (jak się da to polskiej ale niekoniecznie) jesieni i zimy jaką lubicie (ja nie lubię ,więc nie życzę). Samotnym miłości, związkowcom stałości. I fajnie by było jakbyśmy za rok nadal wszyscy czytali, pisali, myśleli i oddychali. DO SIEGO ROKU!

29 grudnia 2012

Kto kogo s(z)tuka?

Fprefect, swego czasu, był dość częstym bywalcem sal teatralnych. Ostatnio rzadziej, z różnych powodów. Ale przynajmniej raz w roku trzeba się odchamić i wybrać do teatru. Co prawda nie była to jeszcze gotowa sztuka jeno trzecia próba generalna, miejmy nadzieję, że dużo się jeszcze do 6 stycznia zmieni, ale od początku.

Autorem owego dzieła jest Michael Pertwee, angielski scenarzysta, producent i aktor.  Sztuka jest klasyczną komedią omyłek, w której bardzo dużą rolę komediową odgrywa przemieszczanie się pięciorga aktorów po scenie. Mąż, kochanek i podejrzany w jednym, jego żona, jego kochanka bardzo podejrzana (dosłownie też, czytaj niżej), znajomy tego pierwszego safanduła również podejrzewany i na dokładkę policjant prowadzący śledztwo, wszyscy znajdują się w tym samym czasie w niewielkim mieszkanku owego safanduły.

Scena pudełkowa. Scenografia z klasycznymi dwoma bocznymi oraz dwoma dodatkowymi wyjściami za kulisy przez okno w sypialni i okno w kuchni, jedną niewidoczną dla aktorów sypialnią i trzema schowkami (łazienka, szafa w sypialni, schowek w kuchni).

Za bardzo, bardzo odległych czasów, kiedy w Teatrze Komedia rządziła niepodzielnie Pani Olga Lipińska (Tu pozwolę sobie na dygresję. Chciałem bardzo podziękować za lata, w których dane mi było oglądać wspaniale wyreżyserowane sztuki, które nie tylko budziły pusty śmiech ale i zmuszały do myślenia. Gdzie humor był niekiedy delikatny, wysublimowany wręcz poetycki, ale też potrafił być rubaszny i rozpasany wręcz bolesny ale zawsze podany z klasą. Za to Pani Olgo z całego serca DZIĘKUJĘ. Jednocześnie mam o to pretensję, wychowany na takich wzorcach, skręca mnie jak widzę teraz te miałkie chałtury, chamskie i byle jakie, które budzą tylko politowanie, żałość i zniechęcenie.) , dane mi było oglądać próby początkowe. Jednym z oczek w głowie Pani Olgi, był właśnie ruch sceniczny. Potrafiła o to prowadzić prawdziwe batalie z aktorami, często nie przebierając w słowach (za które zresztą potem przepraszała). Ale potem, to co widz widział, to była czysta perfekcja.

Ta sztuka mogłaby być śmieszna. Ta sztuka mogłaby być naprawdę niezłą komedią. Niestety aktorzy zapominali kwestie. Co pokrywali, wykrzykując do siebie jakieś bzdurne teksty. Ruch sceniczny, który odgrywa w tej sztuce niebagatelną i komediową rolę był tak skopany, że chyba gorzej nie można. Aktorzy powinni mijać się o włos, przemieszczać się często od schowka do schowka myląc tak ratowników jak i ścigających, wychodzić przez okna i wchodzić drzwiami lub na odwyrtkę. Niestety, najczęściej zderzali się ze sobą i nie bardzo wiedzieli co z tym fantem zrobić, przychodzili za wcześnie lub wychodzili za późno, zapominali czy teraz czas wejść do szafy czy wyjść przez okno. Nazwać to teksańską masakrą piłą mechaniczną, to nic nie powiedzieć. Nie pomagała im w tym też scenografia, drzwi do sypialni potrafiły się perfidnie zacinać. Szczerze powiedziawszy, częściej byłem zażenowany niż rozbawiony. Dla oddania sprawiedliwości muszę przyznać, że były chyba ze trzy albo cztery momenty, kiedy aktorom wszystko się udało i było to nawet śmieszne (ale jak na dwie godziny, to stanowczo za mało).

Ciekawostką jest udział Łukasza "Postaw na milion" Nowickiego. Jako jedyny znał większość swojej roli, choć i on się w jednej scenie pogubił maksymalnie. Ale może spowodował to widok nagich piersi jednej z aktorek, które tylko on (niestety czy na szczęście?) może podziwiać.

Roboty jest dużo, czasu do oficjalnej premiery niewiele. Mam nadzieję, że nie jest to chałtura, aby tylko zarobić pare złotych polskich, nie przemęczając się za bardzo. Nie chciałbym, żeby teatr mający niegdyś naprawdę niezłą renomę, zszedł całkiem na psy.

26 grudnia 2012

Jerzu maaluuUusieńki siedzi-pisze, jęczy-stęka to luterska męka

Tom razom totalny eksces książkowy u mnie (jak dla mnie). A w tym przypadku niezwykłość spotka się z niecodziennością. Nie ocenie tej książki, bo nie mam żadnej skali porównawczej. Jedyny inny dziennik z jakim miałem styczność, to kręcony (kto pamięta złe czasy i reżimową telewizję, wie o czym mówię). Co prawda były jeszcze Dzienniki gwiazdowe Stanisława Lema, ale to już totalna fikcja.

Jerzy Pilch (na podstawie dziennika) - Luteranin, protestant, kacerz, bezbożny-pobożniś (może też być pobożny-bezbożnik, ale jakiś taki lekko świętoszkowaty). Fan piłki kopanej, klubu Cracovia i kiboli (nie wiem, czy nie jest to próba dotarcia do nowej grupy czytelników, ta laurka dla "kibiców". Ja tam wolę:
Zwykła nienawiść dymi wam z dyni
Młodzi policjanci, młodzi kibice
Kretyni kontra kretyni. *

i takie widzenie stadionów obecnej polskiej piłki klubowej bardziej do mnie przemawia). Znawca i wielbiciel Literatury (tak, tak tej przez duże "L") ostatnio mający niewielkie kłopoty z pamięcią (skleroza, nie boli, tylko nachodzić się trzeba i naszukać) Literatów i Literatek, zwłaszcza literatek. Dziennikarz felietonista, co w niejednej redakcji coś jadał, a czasem nawet coś napisał. Pisarz? Zagubiony i osamotniony ewangelik. Podupadający na zdrowiu (a w każdym razie strasznie jęczący, stękający i narzekający na nie) obrońca diabła i mordercy/ów. Optymista pesymistycznie patrzący na otaczającą go rzeczywistość, i równie czarno zerkający w przyszłość lub jej brak wszelaki, a z rozrzewnieniem niejakim zapatrzony w czas przeszły. Wiślanin, obecnie niechętnie przebywający w Warszawie. Dusza towarzystwa, Casanova i bon vivant (lub viveur) co się zowie, w jednym. Posiadacz kalendarza. Pisałem już, że heretyk? Przeciwnik internetu i podróży wszelakich.
*Pidżama Porno Twoja generacja

Czytając Dzienniki czułem się trochę jak Shrek pod murami Duloc: "Ten facet musi mieć jakieś kompleksy!"

Chciałem też podziękować Silaqui za zakładkę. Bez niej nie przeczytałbym tego za nic. Jest to jedna z niewielu pozycji, w której nie mogłem znaleźć miejsca gdzie skończyłem dnia poprzedniego.

Ja prosty robol, niewykształcony, nie bywały na salonach, odczytach i innych spędach literackich, z zaciekawieniem czytałem o kulturze wysokiej. Które to książki ważne są (a których i tak zapewne nie przeczytam), którzy pisarze wielcy (ten no Słowacki wielkim poetą był, tak słyszałem, w tv mówili), co ten czy tamten napisał na łamach o jeszcze innym, i dlaczego jest idiotą (bynajmniej nie Dostojewskiego) lub dlaczego jego tekst ociera się o geniusz niemalże. Kto z kim, kiedy, gdzie, co i w jakich ilościach. To było nawet miejscami zabawne.

Z dużo mniejszym zaciekawieniem czytałem jakie, to nieszczęścia spotykają tak wrażliwą (jaką jest niewątpliwie każdy artysta tej miary) osobę. Całe szczęście, że nie napisał "ciemność widzę, widzę ciemność", bo Juliusz M. (kto zna ten wie) znowu by pozew szykował. Jak dobrze wstać skoro świt* lub wręcz przeciwnie. I co się komu nie śni na jawie.
*Jonasz Kofta

Za to z dużym zdziwieniem przeczytałem tekst o karze śmierci w zestawieniu z potworem. Nie jestem tak dobrze wykształcony jak Pan Pilch, ale wiem, że kara nie służy odstraszaniu, nieważne jaka i czego dotyczy. To nieuchronność wymierzenia owej kary ma aspekt odstraszający. A z tym jak wiemy różnie bywa. Teraz zaś zapytam, jeśli nie skażemy tego potwora na śmierć, znaczy żył będzie wiecznie? Czy umrze? Ale jak to możliwe, przecież nie skazaliśmy go na śmierć, czemu miałby umrzeć? I tak umrze, jak sam Pan dobrze wie, 100% frekwencja. Zaś co do szczelności zakładów penitencjarnych już 100% pewności brak. Co będzie jeśli to monstrum wydostanie się na wolność i zabije kolejne siedemdziesiąt czy pięćset osób. Uzna pan, że to nie tego czegoś wina, bo przecież miało możliwość, bo my w swoim źle pojętym humanitaryzmie darowaliśmy temu czemuś życie. Pan się będzie poczuwał do winy w takim przypadku? Jednocześnie skazuje Pan, 70 kilka rodzin na dożywotnie utrzymywanie i dbanie o rozrywki mordercy ich dzieci, to jest dla mnie niemoralne bardziej, niż kara śmierci dla tego czegoś.
Jeśli on sobie dał prawo do pozbawienia życia, to nie widzę niczego zdrożnego ani niestosownego w tym abyśmy my jako państwo chcieli się raz na zawsze pozbyć takiego zagrożenia.
Oglądałem kiedyś świetny film z  Matthew McConaughey i Samuel L.Jackson-em w rolach głównych Czas zabijania. Pozwolę sobie tu sparafrazować ostatnie słowa obrońcy Brigance: "Widzicie to, widzicie. To wyobraźcie sobie, że to wasi bliscy byli na wyspie Utoya". Cały system prawny, to pewien sposób zemsty na przestępcach, jeśli tak się nie podoba, to co może zacznijmy ich nagradzać? Nawet w jakiejś Biblii jest napisane: „Jeżeli zaś poniesie dalszą szkodę, to wtedy da życie za życie, oko za oko, ząb za ząb, rękę za rękę, nogę za nogę, oparzelinę za oparzelinę, ranę za ranę, siniec za siniec" (Księga Wyjścia 21, 23 - 25). "Wtedy rzecze mu Jezus: Włóż miecz swój do pochwy; wszyscy bowiem, którzy miecza dobywają, od miecza giną (Mt.26:52)". On dobył i użył miecza i winien od miecza zginąć. Prawo Boże, od czci i wiary odsądzać, to rozsądne Panie Jerzy w Pana wieku?

Rozpisałem się, a to święta jeszcze i trza jeszcze poświętować. Lekko się czyta ten Dziennik, choć są zdania tak złożone, że trzeba się chwilę zastanowić co właściwie mówią. Ale to nie moja grządka, przeczytałem, bo wygrałem, jakby nie to, nigdy byśmy się pewnie nie zeszli (ja z Dziennikiem). Jak napisałem na początku, nie ocenie, bo nie mam jak. I nie polecę, bo nie, takie kaprycho (i nie z powodu luterstwa, sam jestem agnostykiem nonteistą i lewakiem)

24 grudnia 2012

Wesołych

Zaraz po nieudanym końcu świata, nadeszły święta. I jak to w święta życzenia należy złożyć. Życzę wszystkim zdrowia i szczęścia (te dwie rzeczy razem, bo ponoć na Titanicu większość jednak była zdrowa). Jako, że to rodzinne święta, to rodziny wam życzę czy to założenia, czy odnalezienia, może wystarczy pogodzenia się, albo dalszego posiadania bez uszczuplania. Prezentów też życzę, mnóstwa całego i żeby przynajmniej nieznaczna większość była trafiona. Spokoju też życzę i braku zmartwień wszelakich. Jako ja też życzę żeby było co poczytać i co pooglądać lub choć posłuchać. Radości bo smutek i tak zawsze wpada nieproszony. I pierogów życzę, zwłaszcza tych z grzybami i kapustą.
A jakby miał nadejść kolejny koniec świata, to życzę (sobie tak życzę, bo nie wiem jak wy lubicie) żeby przyszedł we śnie i nie zapowiadany.

Życzenia są dla wszystkich, tych co te święta obchodzą i co ich żadne święta nie obchodzą, tych co dopiero te święta będą obchodzić, i dla tych dla których jest to czas, który mogą spędzić razem ze sobą, ot tak po prostu bez świątecznego zadęcia jak i dla tych, którzy mają inne święta w innym czasie i miejscu.

Najlepszego i niech moc będzie z wami.
f.
ps. A o makowcu zapomniałem, to też wam życzę.

23 grudnia 2012

Wyśrubowana linia


Świat się niestety albo jak najbardziej stety nie skończył, nie pozostaje mi więc nic innego jak pchać ten wózek dalej. Pewien William narobił wszystkim pisarzom koło pióra pisząc swój romans wszech czasów. Tym razem dramat rozegra się pomiędzy Haldanem z Matematycznych i Helisą z Poetych.

Coby tak z początku nie było wam smutno, to powiem, że nie umarli. Zostali tylko dożywotnio skazani na Piekło.

Podwójna helisa, linia życia. Ale jest to też linia śrubowa, a każdą śrubę można dokręcić, i z czasem przesadzić. Helisa nie tylko jest pełna życia, ale jej biodra wyznaczają tak ponętną helisę, że biednemu Haldanowi, nie tylko wszystkie wzory na helisę stają "przed oczami".

Powieść dość fajna, tak trochę pachnąca Heinlein-em, Wszyscy, poza głównym i niczego nieświadomym bohaterem, odgrywają role w celu wmanewrowania go w przygodę, śmiertelnie niebezpieczną i mocno zawiłą, a mającą na celu ratowanie świata oczywiście. Niedoświadczona i bardzo młoda kobieta, okazuje się... jak znacie Heinlein-a, to dobrze podejrzewacie kim się okazuje.  I wszystko szło świetnie, aż do końcówki. Tu autor niestety pogubił się w czasie, nie w czasie pisania ale dosłownie w czasie. Podróże w czasie są bardzo niebezpieczne dla pisarzy, zwłaszcza jeśli są to wyprawy w przeszłość, z zamiarami dokonywania zmian. Paradoksalnie, kulminacyjny punkt książki jest jej najsłabszą częścią, a szkoda.

Gdyby nie ta końcówka, zrobiona w celach wywołania sensacji, a przy okazji zrobienia sobie darmowej reklamy, zasługiwałaby książka na wyższą ocenę, tak jestem skłonny dać 5/10, ale przeczytać można.

John Boyd "Ostatni statek z planety Ziemia" tyt. org. "The last starship from Earth" Wydawca "Czytelnik" 1979

21 grudnia 2012

Stary człowiek a może

Seksualnych ekscesów u fprefecta ciąg dalszy. Przed chwilą matka swą córkę na kurtyzanę kształciła, a teraz wspomnienie wszystkich dziwek życia jednego emerytowanego pismaka.

Prezent na urodziny to bardzo fajna rzecz. Cieszymy się jak coś dostaniemy, a jak jeszcze utrafi obdarowujący w nasze gusta, to pełnia szczęścia. Tylko kto tak naprawdę nas zna i wie czego chcemy. Co czai się w najciemniejszym kątku naszej duszy. Tylko my sami. Może to więc nie głupi pomysł samemu zrobić sobie prezent.

Zazdroszczę, tak zwyczajnie po ludzku. Czy ja w wieku (o ile dożyję) lat dziewięćdziesięciu, będę jeszcze chciał. Już nic nie mówiąc o chrapce na nastoletnią dziewicę. Co prawda już mi się to przytrafiło i jakoś nie mam ochoty na powtórkę. O ile młoda dziewczyna, a i owszem, to dziewica raczej nie, bardzo nie.

Podoba mi się to podejście do nagości. Do seksu już mniej, choć co kto lubi. Nie wiem może jestem jakiś dziwny, ale dla mnie seks bez uczuć, jest nic nie wart. Ot taka gimnastyka akrobatyczna (jak się trafi na dziewczynę z fantazją) albo wręcz orka na ugorze (jak się trafi kłoda). Co faceci widzą w zaliczaniu, nie wiem i nie chce wiedzieć. Nigdy też nie mogłem pojąć (i pewnie już tak pozostanie) jak można uprawiać seks (bo kochaniem się z kobietą, tego nie nazwę) za pieniądze, toż to jak korzystanie z publicznego szaletu: siku 2 złote, mała kupa 3 złote, duża kupa lub rozwolnienie 5 złotych.

Świat gorących dni i upalnych nocy. Mężczyzn w białych płóciennych garniturach i słomkowych kapeluszach. Kobiet palących cygara i wiedzących czego chcą. Zupełnie inna kultura. A w tle tego wszystkiego muzyka Chopina. Najdziwniejsze, że pasuje jak ulał.

Czy warto go obejrzeć, tak, coś w nim jest (i nie piszę tu o jak zwykle świetnej Geraldine Chaplin, ani o dość dużej liczbie nagich kobiet). Raczej nie chodzi o miłość, tylko takie jakieś melancholijne ciepło. Dam 7/10 i nie pytajcie czemu, zobaczcie.

"Rzecz o mych smutnych dziwkach" tyt. org. "Memoria de mis putas tristes" scen. Henning Carlsen i Jean-Claude Carrière reż. Henning Carlsen w głównej roli Emilio Echevarría

16 grudnia 2012

Duża Pippa to Filipina

Takiej książki, to się tu z pewnością nie spodziewaliście spotkać. Już jej wymiary są dość dziwne (65 wys. x 60 szer. x 25 gr.) *, że o tytule nie wspomnę. Literki są o jakąś 1/3 mniejsze niźli w książce o standardowych rozmiarach. Jeszcze jedną ciekawostką jest to, że ta "księga" jest ilustrowana (oprac. graf. Janusz Stanny).
*-dla uzdolnionych technicznie inaczej, wymiary są w milimetrach, jeśli lepiej rozumiecie centymetry wstawcie przecinek przed ostatnią cyfrą.

Panowie nawet nie wiecie jak to dobrze, że jest to taki staroć, no i ten tytuł fuj, mało pań więc go przeczyta na nasze szczęście. Ta świnia autor zdradza wszystkie nasze słabe strony. Gdyby przeczytało te dialogi więcej kobiet, to byśmy w zimie w samym podkoszulku i na przyboś latali. Książka jest idealną instrukcją jak nas oskubać, i to w taki sposób żebyśmy się czuli dumni i kochani. Drogie panie bardzo was proszę czytajcie nadal harlekiny. A ja mimo to nadal mam zagwozdkę, czy lepiej dupczyć kupą czy kupczyć dupą?

Swoją drogą, autor musiał być niezłym manipulatorem i niegłupim człowiekiem, prawdziwym człowiekiem renesansu.

Już prawie pięćset lat upłynęło od daty powstania owego dzieła, w którym autor obnaża obłudę i problemy pracowników jednej z najstarszych instytucji, i obecnej siły przewodniej naszego kraju, a one nic się nie zmieniły. Co dziwne, mimo tak krytycznego podejścia do co poniektórych sług i służek bożych, pisarz był ulubieńcem dwóch papieży.

Tłumacz, Edward Boyé, odwalił kawał doskonałej roboty. Czytało mi się to z niekłamaną przyjemnością. Zastanawiam się czy Zola nie czytał opowieści o Nannie zanim nie stworzył swojej Nany? Mogę tę satyrę z czystym sumieniem polecić obu płciom, piękniejszej aby się dowiedziała jak płytkimi i prostymi jesteśmy istotami, brzydszej aby wiedziała czym grozi nadmierne zadufanie w swoją siłę i mądrość :) Z mojej strony 7/10.

Pietro Aretino "Jak Nanna swą córeczkę Pippę na kurtyzanę kształciła" tyt. org. "Ragionamenti" Wydawca Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe 1988

10 grudnia 2012

Fatum nade mną jakoweś zawisło

Pech mnie ostatnio prześladuje i książkami, które u w miarę szczęśliwej osoby mogłyby przygnębienie wywołać, mi sieje.

Pozbyłem się w nader drastyczny sposób telewizji z domu. I nie jestem na bieżąco, ani z wydarzeniami politycznymi, ani z tym co się dzieje na świecie, o liczbie wypadków dowiaduję się od moich rodzicieli, a wszelkie inne wiadomości i tak znajdują drogę do mnie. Polityką jako taką, nie bardzo się interesuję. Najmniej pociąga mnie zwłaszcza rodzima. Ale bywając u staruszków, a dość często z pomocą wszelaką im śpieszę, jestem zmuszony do oglądania tego co oni. Czasem więc naszych polityków też. To samo co wyprawiają w polityce owe buce, znajduje się w opowiadaniu Wielkie dni łotrów. Wczorajsi zdrajcy stają się bohaterami i na odwrót. Skąd wiatr wieje w tą się większość chorągiewek przekręca. Na starych cokołach nowe postacie stają. A ci co przy korycie jeno pod siebie zagarniają. Zdrady, drobne świństwa, grube świństwa, "dobro państwa" i inne przekręty jakie ludzie potrafią samym sobie robić. Po co w to wszystko, bogu ducha winnych Jowiszan było mieszać, zupełnie nie wiem.
Planeta jaszczurek jako jedyne opowiadanie w tym zbiorku tchnie lekkim optymizmem. Nie ważne, że się rakieta rozwaliła, furda, że kapsułę ratunkową szlak trafił, jeśli można zagrać, zaśpiewać i zatańczyć.
Ile pieniędzy, zmartwień nas kosztował Eksperyment, że już o problemach z jego zakończeniem nie wspomnę. Nie ważne, bo naukowcy wpadli na nowy wspaniały pomysł, i odkryli jaki błąd popełnili. Teraz będzie znacznie lepiej (nie mówić).
W Do niej autor przeszedł samego siebie. Każde szczęśliwe wydarzenie, zaćmiewane jest przez znacznie gorszy przypadek. Nic tylko wziąć się i pochlastać dobrze naostrzoną gąbką.

Opowiadania powstały dawno i to czuć. Tak w pomysłach jak i w języku jakimi są napisane. Rozbawiło mnie, wyobrażenie kapsuły ratunkowej odbijającej się na sprężynach, no coś pięknego. Ale ciężko się to czyta, dużo już nie funkcjonujących zwrotów, składni. Po prostu się książka zestarzała, może być ciekawostką dla osób pasjonujących się zmianami w języku polskim, reszcie nie polecam 4/10

Rajmund Hanke "Wielkie dni łotrów" Wydawca Państwowe Wydawnictwo "Iskry" 1980

05 grudnia 2012

Fantastyczny początek

Akira Kurosawa nakręcił Siedmiu samurajów (七人の侍) i byli tak świetni, że za niedługo John Sturges nakręcił Siedmiu wspaniałych (The Magnificent seven) i oni też odcisnęli swoje piętno w mej pamięci. Dziś skończyłem czytać (po raz kolejny) Siedmiu fantastycznych, których wyboru dokonał Lech Jęczmyk. Wszystkie trzy siódemki są rewelacyjne.

Wszyscy pamiętamy Test pilota Pirxa (ci, którzy nie pamiętają, a chcieliby, niech klikną w tytuł i obglądną) nakręcony na podstawie opowiadania Rozprawa Stanisława Lema. Ale wcześniej Pirx musiał przejść Test na pilota. Jak się to odbyło i czym skończyło, dowiemy się z pierwszego opowiadania.
Następna będzie Podróż czternasta, choć to dopiero drugie opowiadanie w zbiorku. Dzięki niej dowiemy się co to jest Sepulka i do czego służy, oraz dlaczego Sepulenie odbywa się w Sepulkarii. Najgorsze jest jednak to, że po pobycie na Enteropii, człowiek może się poczuć bardzo nieswojo.

Krzysztof Boruń i jego Nieproszeni goście jakoś dziwnie podobni do tak głośnego ostatnio Atlasu chmur (Cloud atlas). Od A.D.  MDXCIII aż po wyspę przyszłości, nakładające się historie ludzi, których dosięgają zadziwiające koleje podobnego losu.

Włókno Claperiusa przez dziwny zbieg przypadków zostanie mocno naciągnięte. Ale nie da się bezkarnie igrać z czasem. Żeby wyprostować co nagięte Konrad Fiałkowski, wykorzysta wszystkie służby powołane do ochrony czasu.

Miasto, które będzie (tunel) do niego wiedzie. Miasto wybierające się na bajkową wyprawę po całej galaktyce. Czy w takim mieście potrzebny jest bajkopisarz? Zastanawiał się nad tym Czesław Chruszczewski.

Tamten świat, który przeminął. Tragicznie i ostatecznie. A może jest jednak jakiś sposób na to, by do niego zajrzeć. Przejść jak Alicja na drugą stronę lustra. Ujrzeć ostatnie minuty umierającej normalności. Podgląd umożliwił nam Adam Wiśniewski-"Snerg".

Jak można wierzyć, że człowiek stworzył Elektry i to roboty muszą słuchać ludzi. Toż to jakaś bzdura. A już z pewnością nie można w to uwierzyć człowiekowi, który musi tłumaczyć się jakiemuś supermyślotronowi o nazwisku Radiostacja. Taka jest właśnie Prawda o Elektrze Andrzeja Czechowskiego.

Agencja TASS donosi, że dnia 17.10 zwykły budynek mieszkalny, odleciał w odległe rejony galaktyki porywając z Ziemi małżeństwo emerytów.
Krzysztof Malinowski napisał w krótkiej notatce, że spłonęło biuro pośrednictwa i wynajmu mieszkań, zaś jego właściciel zniknął.
Coraz dziwniejsze Obrazki z przyszłości: Przeprowadzka może się zakończyć w coraz bardziej niesamowitym miejscu.

Opowiadania doskonałe, najlepsze z najlepszych, ale między nimi i takie trochę naiwne. Mimo wszystko warto 7/10.

"Siedmiu fantastycznych" Wydawca Krajowa Agencja Wydawnicza RSW "PRASA-KSIĄŻKA-RUCH" 1978

30 listopada 2012

Anioł śmierdzi

Historia szaleństwa czy tylko szalona historia. Tylko podstawy psychologii było mi dane kiedyś studiować (a i to tylko na zaliczenie, więc sami wicie rozumicie) ale wiem, że niektóre choroby psychiczne są dziedziczne. Zaś charyzmatyczny przywódca może w imię boże, nawet jeśli jest to tylko przejaw jego szaleństwa, poprowadzić swoją trzódkę na manowce.

Polityka to tarzanie się w błocie. I każdy się musi ubrudzić.* A na dokładkę, wygrzebywanie "dziadków w wermachcie", to dyscyplina wyborcza. Rozmawiający z bogiem (diabłem i innymi kilkoma ciekawymi, a nieistniejącymi w obecnej rzeczywistości osobami) polityk, musi więc jak ognia wystrzegać się wykrycia, że przed stu kilkudziesięcioma laty miał w rodzinie "Wielebnego Jones-a". Na szczęście, mchem i trawą zarosło zanim Ameryka się ucywilizowała i nikt nic nie wie. Może więc zupełnie spokojnie kandydować na prezydenta USA. Toż przeciętny wyborca i tak widzi tylko ciężką pracę ludzi od pijaru. Tylko bardzo nieliczni obnoszą się ze swoim szaleństwem publicznie, a jak pokazuje historia najnowsza, nawet oni znajdują wyborców. Połączenie "dziadka" i nierówności podkopułowych mogłoby jednak przeważyć szalę na niekorzyść kandydata. Co ma więc biedaczyna zrobić z odkrywcami pradziadka?

Bardzo fajne połączenie historii osadnictwa w Ameryce północnej, ze współczesnym światem wielkiej polityki i dziennikarstwa. Ale jedna rzecz mi się podobała szczególnie. Jak kiedyś będę pisał książkę (osoby wierzące uprasza się o modlitwę w intencji, coby mi taki głupi pomysł nie przyszedł do głowy, niewierzący zróbcie to samo dla własnego waszego dobra) to z pewnością ten pomysł wykorzystam. Wyobraźcie sobie, że ludziska przed wiekami, to tylko w oficjalnej korespondencyi używali archaizmów, w pamiętnikach pisali współczesnym językiem. Przecież nie będą sobie samym utrudniać odczytywania tych bazgrołów pisanych inkaustem w kajecie jakimiś tam azaliż, mości dobrodziko, drzewiej czy innymi tego typu głupotami. Czyż nie jest to pomysł godny geniusza?

Nic nie mam do osób, które wierzą w boga (któregokolwiek) czy w Buddę lub innego człowieka. Jeśli nie narzucają mi się z tą wiarą, lub nie próbują wykorzystać aparatu władzy do wmuszania swojej wiary. Nie wykorzystują innych wierzących do swoich własnych przyziemnych celów. Ale zupełnie nie ufam wszelkim "religiom" i ich przedstawicielom. Stały się one w większości zwykłymi instytucjami nastawionymi na maksymalny zysk po minimalnych kosztach.

Nieźle zamotana opowieść. Dobrze napisana, z dość dużą dozą realizmu. Kilka potknięć można wybaczyć, bo nie ma ludzi nieomylnych, a i Google też do takich nie należą. Autor potrafi kluczyć i gubić tropy co mu się na plus zapisuję. Zliczając plusy i minusy oraz niektóre genialne pomysły wyszło mi 6/10. I na długie zimowe wieczory jest to jakaś opcja.

*-KAZIK "Komandor Tarkin"

Alex Scarrow "Anioł śmierci" tyt.org. "October Skies" Wydawca G + J Gruner + Jahr Polska Sp.z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 2010

ps. NCIS - piszę ten skrót, bo jak ostatni napisałem skróty kilku innych organizacji rządowych, to miałem kupę odwiedzin z USA na swoim blogu. Potraktujcie to jako eksperyment, wynikami się podzielę jak ktoś będzie chętny wiedzieć ]:->

17 listopada 2012

Eudajmonizm książkowy

Niewielki zbiorek opowiadań Andrzeja Ziemiańskiego, raczej przebranych za fantastykę, choć całkiem ładnie przebranych. Dwa z nich pojawiły się we wcześniej opisanej przeze mnie antologii, chodzi o Koloryt lokalny i Zakład zamknięty. To pogadamy o pozostałych.

Jakoś nie chce mi się wierzyć, że jesteśmy sami w tym wszechświecie jaki nas otacza. Nie wierzę też w to, że jesteśmy najinteligentniejsi (i to sądzę o nas, bez potrzeby oglądania się na kosmitów, wystarczą delfiny) w kosmosie. I może jesteśmy co jakiś czas testowani, a nie znając jakie są reguły gry, cały czas przegrywamy. Ale jest coraz lepiej.
Jako zwierze stadne, większość ludzi nie lubi pozostawać sam na sam ze sobą. Nie lubimy też za bardzo nowości, fajnie jest jak jest zachowane status quo. Czasem jednak przestaje nam ono wystarczać i wtedy robimy różne dziwne rzeczy. Zdobywamy się na nadludzką wręcz odwagę i wyruszamy w odległe rejony. Tylko potem chcemy wrócić i znów zobaczyć znajome twarze.
Może ktoś chcąc zamienić jakiś zapomniany kosmiczny port w swoje własne prywatne piekło, wykorzysta nas do osiągnięcia tego celu. Nawet jeśli będzie to polegało na daniu nam z niego uciec. A nas wciąż będą prześladowały wspomnienia, czy mogło być inaczej?
Zupełnie nie wiem co autor chciał powiedzieć w Daimonionie, nie będę się więc wydurniał z interpretacją. Ale żeby tak uciekać, by nie zginąć?
"Kultura i cywilizacja" nas rozleniwia. Niby coś nam daje ale i wielu rzeczy pozbawia. Czekając na barbarzyńców poddamy się bez walki, czy będziemy umieli obronić nasze zdobycze? A może po prostu uciekniemy?
Blisko granicy, gdzieś na pustynnych rejonach naszej planety każdy ma jakiś cel. Czy to czekając na Godota, czy na przewodnika, albo tylko na powrót do domu. A tak w rzeczywistości, jak się skończą napoje i słońce zbyt długo naświetli nam łby, to w końcu każdemu odbije szajba.

Dziwne te opowiadania, trudne i bardzo nierówne, od sasa do lasa, czemu znalazły się w jednym zbiorze? Raczej nie napawające optymizmem (prawdopodobnie taki ich cel właśnie). Bardziej psychologiczne (kliniczne) niźli fantastyczne. Jakoś nie pasują mi takie klimaty, to dla kogoś innego ale dobrze napisane, coś w nich jest. Dla będących w dołku nie polecam, dla pozostałych 6/10.

Andrzej Ziemiański "Daimonion" Wydawca Państwowe Wydawnictwo "Iskry" 1985

14 listopada 2012

Ciągnie ciąg na wyciąg

Tak mi przyszło do głowy, po zapoznaniu się z tą pozycją, że słowa piosenki, którą brawurowo wykonał Jerzy Stuhr na festiwalu w Opolu'77, po delikatnym sparafrazowaniu będą tu doskonale pasować "pisać każdy może". Tylko dlaczego akurat ja musiałem to przeczytać?

Jestem zwykłym ludziem. Szarakiem, który na temat FBI, CIA, DEA i innych podobnych służb wie tyle, co się o nich filmów naoglądał. Wszyscy wiemy, że pracują tam głównie głupie buce  (nie dotyczy to oczywiście agentki specjalnej Clarice Starling), które mają problem z otwarciem drzwi, o ile nie ma przy nich instrukcji użytkowania, podpisanej przez dyrektora departamentu. Po lekturze tego dzieła wiem, że ta instrukcja musiałaby być obrazkowa albo w formie kolorowanki dla pięciolatków.

Chciałem od tego miejsca się rozpisać, o głupotach i bzdurach, uzasadnianych przez autora szczęściem, przypadkiem lub zbiegiem okoliczności. Wyszło mi jednak, że zdradziłbym prawie całą treść książki, a to się chyba mija z celem. I nie chcę tu powiedzieć, że wcale nie wierzę w szczęście czy zrządzenia losu, ale nie przekonuje mnie takie coś, co uzasadnia z 70%, jak nie więcej, historii jakie przydarzają się tak bohaterom jak i antybohaterom tej książki. Czytając tyłówkę dowiemy się, że "Alpert brawurowo splata wątki naukowe, polityczne i kryminalne". Ponoć brawura graniczy z głupotą, autor moim zdaniem dość mocno przekroczył tę granicę.

Za to politycally correct  zachowany w pełni. Źli to głównie biali, palący i pijący samogon, i to jak nie z FBI, to z US ARMY, a najgorszy to oczywiście ruski najemnik i jego hinduski najemca. Dobrzy to i biali i czarni abstynenci, i co poniektórzy chorzy na autyzm albo zespół downa, i znaczna z nich część mocno wierząca.

Reasumując pomysł na zawiązanie akcji jest przyznaję niegłupi, czego nie można powiedzieć już niestety o całej reszcie. Postacie albo przekraczają znacznie ramy realizmu, jeśli w ogóle można mówić o zachowaniu jakiegoś realizmu, albo nie dorastają do najniższej granicy, która uzasadniałaby ich zachowania. Ze swojej strony mogę dać góra 3/10, za ciekawe czasem wątki dotyczące fizyki cząstek elementarnych, i światów n-wymiarowych, ale raczej nie polecam mimo to.

Mark Alpert "Teoria ostateczna" tyt.org. "Final theory" Wydawca Wydawnictwo W.A.B. 2008

07 listopada 2012

Zabili go i uciekł, więc kiwa palcem w bucie

Kiedyś na większość filmów sensacyjnych i wojennych mówiło się "zabili go i uciekł", na ten film można tak powiedzieć bez cudzysłowów. Do słownika też trzeba by wprowadzić nowe słowo "samozabójca", bo chyba tylko tak można nazwać człowieka, który zabija samego siebie i czasami ma z tego powodu wyrzuty sumienia nawet.

Film nie epatuje jakimiś nieziemskimi efektami specjalnymi, pozwala to wykazać się aktorom. O dziwo nawet im się to udaje, aktorom nie efektom. Zwłaszcza Joseph Gordon-Levitt, który gra młodego Bruce Wilis-a, znakomicie naśladuje mistrza brudnego podkoszulka. Niesamowity jest Pierce Gagnon, wielu polskich "aktorów" mogłoby się od niego uczyć. Ile on ma lat, bo wygląda na 6 i mleczaki, a gra jakby już na tym zęby zjadł? Oczywiście film nie jest całkowicie pozbawiony efektów, ale jest ich naprawdę niewiele. Trochę w obrazie miasta przyszłości, bo akcja dzieje się za trzydzieści kilka lat. Kilka, w tym jeden z mocniejszych związanych z mutacją TK. No i ten, który zostanie w pamięci wielu z was, przywołanie do porządku starego loopera. Co prawda, podobny efekt był już w Strażniku czasu (Timecop), ale nie na tą skale i nie tak przerażający. Dawno mnie tak nie ruszyło.

Każdemu z nas marzyło się, aby móc cofnąć się w czasie. Czy to do beztroskich lat dzieciństwa, czy też aby zmienić jakąś niefortunną, a podjętą emocjonalnie decyzję, czy choćby po to, żeby skreślić wygrywającą szóstkę w totka (a ja tylko dwójkę trafiłem, nici z 50 baniek). Po tym filmie jakoś straciło to marzenie na uroku, nie wiem czemu.

Trzeba przyznać, że nie głupia, choć nie trzymająca się kupy historia. Sprawnie zrealizowana, reżyser się postarał, nie można mu odmówić. W sumie wyszedł całkiem niezły film, jeśli nie będziemy zwracać uwagi na ciągłe paradoksy. Szybko i fajnie przeleciały te dwie godziny, dam 7/10.

"Looper - Pętla czasu" tyt.org. "Looper" scenariusz i reżyseria Rian Johnson w głównych rolach Bruce Willis i Joseph Gordon-Levitt

Okradli mnie

Nikt do mnie nie przychodził, a drzwi zaryglowane. Ja też ostatnio nie wychodziłem, bo pogoda jaka jest każdy widzi, leje.

Piwnica zamknięta na dwa zamki, choć i tak nic w niej nie trzymam.  Samochodu, ani innego skutera nie posiadam. Mimo to, zostałem okradziony. Całe szczęście tylko na dwanaście złotych (plus VAT), ale zawszeć. Okazuje się, że jakakolwiek firma może zacząć przysyłać na mój numer sms-y, za które ja muszę zapłacić. Nie potrzeba na to mojej zgody. Na szczęście okazało się, że można taką "usługę" (tak, jest to usługa świadczona, przez waszego operatora na waszą rzecz) zablokować. Co wam radzę zrobić jak najprędzej, bo mnie kosztowała ta "przyjemność" niewiele, ale jak się wycwanią, to możecie dostać jednego sms-a za pięć dych na ten przykład.

Teraz się zastanawiam czy warto z tego powodu wszczynać aferę, czy odżałować te dwanaście złotych (plus VAT). Jak by ktoś miał informację czy gdzieś nie zbiera się jakaś grupa, której członkowie i miłe panie też otrzymali/ły taki miły prezent i chcą uruchomić organa niekoniecznie ścigania, to byłbym wdzięczny i z przyjemnością się dołączę.

No to

29 października 2012

Chaotyczna matematyka

Jakbyście tą książczynę powiesili na gwoździu w komnacie dumania, to na długo by wam nie starczyła. Nie dość, że mały format to i stroniczek niewiele. Ale ilość pomysłów, wartkość akcji i miodności samej w sobie więcej niźli w obecnych czterystu, i więcej, stronicowych "dziełach".

Książka ukazała się pod auspicjami polskiego wydania ISAAC ASIMOV'S SCIENCE FICTION MAGAZINE. Choć ja po raz pierwszy zetknąłem się z chaosem w Fantastyce. I to chyba najpierw z drugą częścią.  I nie żałuję.

Psychohistoria mogła wyliczyć, co się będzie działo z dużymi grupami ludzi. Dzięki wzorom chaosu można obliczyć, co się stanie nawet z pojedynczym człowiekiem, o ile jest on katalizatorem chaosu. A Bron jest i to chyba największym.

Powieść zaczyna się od roz..., od rozbicia zamieszkałej planety w drobny mak. Potem napięcie narasta, a akcja goni akcję. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nasz główny bohater, ów Bron, podczas początkowej rozwałki nie doznał amnezji. Musi sobie przypomnieć: jak za pomocą niewielkiej książeczki i dość sporego krzyża zamierzał pokonać największego przeciwnika Ziemi i czy właściwie zamierzał to zrobić? Zapomniałem dodać, że dzięki wszczepowi w czaszce, ma ciągłą łączność z przeuroczą trójką pomocników, których nie życzę najgorszemu wrogowi. I nikt w dwóch galaktykach go nie lubi, i to bardzo.

Książka na góra dwa wieczory i to pod warunkiem, że mocno się będziecie hamować. Rewelacja 8/10, ale bez zdziwienia, Isaac by byle czego czytelnikom pod nos nie podtykał.   

Colin Kapp "Formy chaosu" tyt.org. "Pattern of Chaos" Wydawca "Temark" Sp.z o.o. 1992

27 października 2012

Bzdurnomyślenie i głupiopisanie

Właśnie skończyłem czytać, prawie że dysertacje z zakresu ksenobiologii. Zrobiłem to pod wpływem jakowegoś szaleństwa, które się rozpętało w sieci na jej temat (ciekawe czy kiedyś pozbędę się tej dziecięcej naiwności). Jakoś strasznie nie lubię książek, w których autor stara się mnie przekonać, że jestem błędem ewolucji. O ile jeszcze mogę to wybaczyć komuś kto się wykaże w czasie udowadniania mi tej tezy, to w tym przypadku niestety autor sam popełnił dość poważny błąd.

Widzieliście pomnik księcia Józefa Poniatowskiego na koniu. Dość sławny on jest, bo to przed nim stał najzacieklej broniony krzyż. Ale nie ważne, może widzieliście jakiś inny pomnik, statuę, rzeźbę etc. etc.. Jeśli widzieliście, znaczy że się poruszyła, bo według autora niniejszego dzieła naukowego nie mielibyście żadnych szans coby je/ją/jego zobaczyć, albowiem człowiek nie widzi nieruchomych rzeczy. O ile jeszcze nie spodziewałbym się ujrzeć wężowidła w Wawce na ulicy (choć odkąd performans wyległ z zamkniętych galerii na ulicę, to spodziewam się zobaczyć cokolwiek, jak choćby kolorowe krowy) to ujrzenie czegoś takiego w statku kosmicznym obcych raczej nie byłoby zbyt dużym szokiem dla mojego mózgu, tym bardziej nie powinno być dla kosmonautów. Autor nie tylko popełnił tą bzdurę w książce, ale jeszcze w posłowiu starał się mnie przekonać, że to jednak on ma rację.

Nie wiem czy autor wie, ale bardzo silne pola magnetyczne, potrafią oddziaływać nawet na nie ferromagnetyczne substancje. 

Obraża moją samoświadomość i szczątkową inteligencję, jak ktoś za pomocą książki, uznaje te dwie rzeczy za zupełnie zbędne i wyrzuca nas na śmietnik ewolucji.

Ślepowidzenie w genialny sposób na nowo definiuje historię o Pierwszym Kontakcie ... i inne tego typu peany można przeczytać na tyłówce. Ja rozumiem, że większość z piszących to, nie miała szansy przeczytać Solaris Lema. Ja miałem, więc nic odkrywczego w niemożności nawiązania kontaktu z obcą formą życia, diametralnie odmienną od bioform opartych na węglu i posiadających zegarki elektroniczne,  z testowaniem badaczy przez nią samą, nie dostrzegam. Mimo mojego miałkiego wykształcenia nie miałem większych problemów podczas czytania Solaris, czego nie mogę powiedzieć o tej pozycji. I pomyśleć, że obie książki zostały napisane przez wykształconych ludzi, ale tylko jeden z nich nie musiał się popisywać swoją wiedzą, może dlatego, że ją miał i wiedział o czym pisze.

Co innego, że książka zawiera kilka ciekawych pomysłów, sporo specjalistycznych informacji z zakresu psychologii. Jak dla mnie, autor jednak nieco przesadził z fachową terminologią, co spowodowało, że książkę ciężko się czyta. Choć nie można jej odmówić, że jest dobra, to nie jest świetna, i zupełnie nie rozumiem afektacji na jej tle, ja daję 6/10.

Peter Watts "Ślepowidzenie"  tyt.org. "Blindsight" Wydawca Wydawnictwo MAG 2011

25 października 2012

Latka lecą

Nazywam się Snake. Snake Pliss... nie, kurde, nazywam się Snow. Snow Cor.. nie, nie Cornelius, w mordę, Marion. Nazywam się Marion Snow, ale jak komuś o tym powiecie to was zabiję yupikayey mother... ignem feram.

Jak weźmiecie Szklaną pułapkę  (Die Hard), Ucieczkę z Los Angeles (Escape from L.A.), Ostatniego skauta (The last Boy Scout) i pewnie jeszcze kilka innych podobnych filmów, dobrze wymieszacie, a następnie wystrzelicie to wszystko w kosmos, to uzyskacie oryginalny pomysł Luc-a Besson-a. Natomiast głównego bohatera uzyskacie, jak zmieszacie sobie Snake Plisskena, Joego Hallenbecka, Johna McClane i duży kawałek Clint-a Eastwood-a. A jak jeszcze wydacie pare złociszów, to będziecie ten pomysł i jego bohatera mogli oglądnąć sobie jako film.

Starzy bohaterowie powoli przechodzą na emerytury. Choć jeszcze tworzą oddziały niezniszczalnych geriatryków, czy też koalicje emerytowanych agentów do zadań specjalnych, to potrzeba jednak świeżej krwi. Szkoda tylko, że poza obsadą i lokacjami niewiele się zmienia.

Jeśli szukacie, rozrywki, szybkiej akcji, niewybrednych dowcipów i twardzieli nie do ubicia, to jest to film dla was. Jeśli zaś szukacie realizmu, choćby czegoś takiego jak fizyka obiektów w przestrzeni kosmicznej, to dajcie sobie spokój. Duży plus za brak Mili Jovovich (czyżby się przestali lubić z Luc-iem) brak Gary-ego Oldman-a niestety ale on jest już chyba z wyższej półki.

Ja się dobrze bawiłem, to dam nawet 6/10, wolno mi to mój blog. Trzeba jakoś zachęcić białogłowy, to powiem, że jest prosty i tani sposób na zmianę koloru włosów, oraz zupełnie bezpłatny przepis na poprawę urody za pomocą przenośnego zestawu chirurg plastyczny.

"Lockout" scen.Luc Besson, James Mather, Stephen St. Leger reż. James Mather i Stephen St. Leger w głównych rolach Guy Pearce i Maggie Grace

20 października 2012

Mitomania


Mam nadzieję, że autor niniejszego zbiorku opowiadań, był znacznie lepszym poetą, bo jako autor SF raczej do najciekawszych nie należy.

Znaczna część opowiadań w tym tytułowa Muszla egejska, a poza nią  Minotaur, Niewidzialni, Przestąpić Styks, Jaś i Małgosia, Pod białymi obłokami, to podrasowane mity lub bajki. Zastępuje się jedną lub kilka postaci, które oryginalnie były bogami lub magicznymi postaciami w bajkach, kosmitami i mamy "całkiem nowe" opowiadanie SF. Jeszcze można dodać parę gadżetów i bez większego wysiłku coś "stworzyliśmy".

Reszta opowiadań też jakoś nie powala na kolana. Wszystko jest płaskie, nijakie, bez jakiegoś większego pomyślunku. Niektóre z pomysłów mogłyby nawet przerodzić się w coś ciekawszego, jak choćby Bitwa pod Czarnym Lasem (podobny pomysł tylko z większym rozmachem wykorzystano w filmie Końcowe odliczanie z Kirk-iem Douglas-em). Szkoda tylko, że autor to co najlepsze, opisał w kilku zdaniach zaledwie. O pozostałych ciężko cokolwiek dobrego powiedzieć.

Z tego wszystkiego, podobało mi się opowiadanie Ghorry. Na szczęście kineskopy już prawie wyszły z użycia, więc inwazje lubiących ich promieniowanie kosmitów mamy z głowy. Jednak jeśli ktokolwiek z was ma jeszcze monitor CRT lub telewizor z próżniowym kineskopem, radzę się uważnie rozglądać czy gdzieś jakieś zielone cuś na was nie dybie.

Raczej nie polecam, bo nic odkrywczego i niesamowitego w tej książeczce nie znajdziecie 3/10.

Zbigniew Dolecki "Muszla egejska" Wydawca KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW "Prasa-Książka-Ruch" 1979

17 października 2012

D.U.P.K.O. - Doskonale Ułożona Profesjonalnie Kompetentna Opinia

Harry Harrison zasłyną powieścią Przestrzeni! Przestrzeni! (Make Room! Make Room!), na podstawie której, nakręcono przerażający w swej wymowie film Zielona pożywka (Soylent Green) z Charlton-em Heston-em w roli głównej. Co jest jak najbardziej słuszne, bo nad wyraz udała mu się ta powieść, poruszająca coraz bardziej realny problem przeludnienia. Ale ja nie za to lubię powieści Harry-ego, tylko za bardzo poważnie niepoważne podejście do tematu naszej przyszłości.

I tego właśnie satyrycznego podejścia do naszej jeszcze bardzo odległej przyszłości, możemy posmakować w dwóch pierwszych opowiadaniach Agent z DZIK-a (The Man from P.I.G.) oraz Agent z ROBOT-a (The Man from R.O.B.O.T.). Agenci tych dwóch ściśle tajnych formacji Patrolu, będą mieli do rozwikłania niezwykle trudne śledztwa, związane z dwoma świeżo skolonizowanymi światami. Jeden jak się łatwo domyślić będzie miał do pomocy stadko, podrasowanych genetycznie i specjalnie wyszkolonych świń, macior i odyńców. Drugi masę robotów sterowanych lekko zbzikowanym komputerem, o prawie ludzkiej psychice. Czy w takim towarzystwie można się nudzić? Zaręczam, że nie.
Nieco dziwaczne śledztwa prowadzone w dwóch kolejnych opowiadaniach, też wywołają z pewnością uśmiech, zaś suspens zaskoczy największych wyjadaczy kryminalnych. W opowiadaniu Zgodne bydlę (The Pliable Animal) były śledczy, a obecnie adoptowany członek rodziny cesarskiej imperium, wraz ze swoim dość specyficznym partnerem, postara się rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa. Zabity może i sobie zasłużył, będąc nieokrzesanym chamem, którego rozwój intelektualny zatrzymał się gdzieś pomiędzy amebą a fortepianem. Tylko, że wszyscy podejrzani na widok kropli krwi dostają co najmniej mdłości. Zabicie zwierzęcia zaś powoduje najczęściej omdlenie wszystkich obserwatorów. Kto byłby zdolny popełnić taką zbrodnie na planecie nieprzejednanych pacyfistów i wegetarian?
Akcję uwolnienia porwanego członka załogi otrzymuje bardzo specyficzny tandem negocjatorów. Czy na planecie paranoików jakakolwiek normalne przedsięwzięcie może przynieś pozytywne rezultaty, dowiemy się tego z opowiadania Zrobił, co mógł (According to His Abilities).
Pozostałe cztery opowieści trochę odstają od głównego nurtu zapoczątkowanego wstępniakiem Absolwenci (The Graduates). I wprowadzają zamęt, co powoduje, że zaniżają nieco lot całego zbiorku, a szkoda, bo wcale nie są złe.
Do czego może się posunąć fanatyk, żeby wykonać zadanie. Podobnie jak kapitan Ahab z Moby Dicka tak tu Kapitan Honario  Harpplayer (Captain Honario Harpplayer R. N.), nie cofnie się przed żadnym szaleństwem żeby zatopić flotę wroga. Nawet jeśli będzie musiał zamustrować na pokład kosmitę, który doskonale daje sobie radę na rejach.
Człowiek jest istotą słabą i ułomną. Jest też niezwykle skuteczny w samooszukiwaniu się. Dlatego tylko osoby mające zaburzenia dysocjacyjne osobowości (wywołane sztucznie) mogą prowadzić statki kosmiczne. Podstawowa osobowość nie może wiedzieć, co robi osobowość pilota, inaczej by zwariowała. Tylko czy pilot wie już wszystko o osobie jaką jest? Takie to jest to Kapitańskie bujanie (Captain Bedlam).
Jesteśmy sami w kosmosie, nie jesteśmy sami w kosmosie, jesteśmy sami, nie nie jesteśmy, na dwoje babka wróżyła. Ale oto nadchodzi Ostateczne spotkanie (Final Encounter), które wszystko wyjaśni? He, he, chcielibyście.
Są ludzie obdarzeni niezwykłym szczęściem, można wręcz mówić o cudzie. Jak są tacy, to z pewnością bywają ich kompletne przeciwieństwa. A jak się taki Jonasz (Unto My Manifold Dooms) trafi w odizolowanej bazie kosmicznej, znajdującej się na bardzo niegościnnej planecie, nikt nie może się czuć bezpiecznie. Obgryzając paznokcie uważajcie coby sobie tętnicy udowej nie przegryźć.

Jak to u Harrisona, szybko, sprawnie, niezwykle zabawnie, choć i na chwilkę refleksji też warto czas znaleźć. Książka czyta się sama, a potem tylko pozostaje żal, że trzeba się z jej bohaterami rozstać niestety. W tej klasie nie znajdziecie chyba nic lepszego 7/10.

Harry Harrison "Absolwenci" tyt.org. "Men from P.I.G.;The R.O.B.O.T.;Two Tales and Eight Tomorrows" Wydawca Dom Wydawniczy REBIS Sp.z o.o. 1998

16 października 2012

Terra wita

Republika rozpada się. Na rubieżach zaczyna panować bezprawie, kolejne układy odłączają się, a ich przywódcy nazywają się królami i cesarzami. Rycerze Jedi robią ... Eee to nie ta bajka

A właściwie ta. Tylko, że rozpada się Imperium i wcale nie w odległej galaktyce. Gwiezdny patrol, siły policyjne tego molocha, gonią resztkami. Jeszcze się starają, ale i w ich szeregach dochodzi do niesnasek. I taki ostatni być może, zwiadowczy statek rozbija się na "nieznanej" planecie. Planeta okazuje się jednak znana, tylko kompletnie zapomniana. Ziemia, kolebka ludzkości. Patrol wrócił do korzeni. I właściwie historia może zacząć się od początku.

Tylko czy aby na pewno o czymś nie zapomnieliśmy?

Jak to u Norton. Przygoda, akcja za akcją. Dość ciekawie nakreślone postacie. Niezła narracja i realne dialogi. Szybko się czyta, jak to nieźle skleconą przygodówkę, ale nic specjalnego. Czyli właśnie to, co Norton potrafi najlepiej.

Można dać 6/10, można przeczytać, można nie czytać. Pozycja zupełnie nieobowiązkowa, ot taki zapychacz czasu.

Andre Norton "Gwiezdny zwiad" tyt.org. "Star Rangers" Wydawca Wydawnictwo Poznańskie Sp.z o.o. 1997

07 października 2012

Gwożdzie się skończyły

Маленький мальчик нашел пулемет
Больше в деревне никто не живет... *

Wierszyk ten usłyszałem w szkole średniej. Opowiedziała go nam (całej klasie) nasza nauczycielka, jak się łatwo domyślić, od angielskiego. Jako Rosjanka (nie wiem z jakiej części ZSRR pochodziła i czy obecnie ta część należy do Rosji) znała takich pewnie na pęczki, ale jak już wspomniałem, uczyła nas języka angielskiego.Teraz pewnie was ciekawi skąd taki wierszyk i czemu po Rosyjsku?

Powieść olbrzymów literatury SF, a na dokładkę Rosjan, to tak coby wyrazić szacunek zacząłem po Rosyjsku. Książka też zaczyna się od wierszyka. A sam wierszyk jest bardzo adekwatny.

Mali chłopcy, czyli ludziska, którzy dopiero co uporali się z demonami przeszłości, wyruszyli w kosmos, spotkali braci w rozumie. I nagle znaleźli zabawkę (konia trojańskiego?) dużych chłopców, pradawnej cywilizacji i postanowili, że się nią jednak pobawią. Ale tak nie do końca, na wszelki wypadek się zabezpieczą i obwarują. A jak to nie pomoże, to sięgną po środki ostateczne, bo nie do końca wiadomo czy ci duzi chłopcy to dobrzy są czy źli. Być może tym razem, przychodzącego z dobrą nowiną, ze strachu po prostu zastrzelą. Czy może jednak staną na wysokości zadania i uratują ludzkość przed zagładą?

Ja nie wiem jak oni to robią, że jak już zaczniesz czytać, to prawie nie sposób przerwać. Piszą o praktycznie zwykłych ludziach. Żyjących w prawie normalnym świecie, jaki sami mamy za oknem. Choć zagadki i problemy, jakie przed nimi stawiają, są jednak nie z tego świata. Ich bohaterowie, reagują na nie właśnie jak zwykli ludzie, niektórzy strachem i złością, inni odwagą lub zrozumieniem, a większość zwyczajną głupotą. I chyba właśnie ta umiejętność pokazania zwykłej ludzkiej osobowości w świecie osobliwości, jest najbardziej niesamowite w ich powieściach.

W cenie jednej książki, dostajemy powieść i opowiadanie. Świetny thriller psychologiczny, w którym spotkamy ponownie Wędrowca, co prawda już jako Ekscelencje. I Maksyma Kammerera, tak, tak, tego samego Maka Syma z Przenicowanego świata, który teraz już  jest doktorem, agentem do zadań specjalnych, oraz prawą ręką jego Ekscelencji. Zaś opowiadanie, które jest raportem z jednej z akcji, genialnie gmatwa i tak skomplikowaną zagadkę.

Ja jak zwykle wsiąkłem i dopiero koło trzeciej nad ranem skończyłem, to niżej jak 8/10 dać нельзя. Polecam, bo bracia potrafią pisać.

Девочка в поле гранату нашла. 
К папе с гранатой она подошла 
"Дёрни колечко" папа сказал. 
Долго над полем бантик летал **

 Arkadij i Borys Strugaccy "Żuk w mrowisku" tyt.org."Жук в муравейнике" Wydawca Państwowe Wydawnictwo "Iskry" 1983

* Chłopczyk karabin przyniósł wprost z pola,
nikt tego we wsi przeżyć nie zdołał... (przekład z Rosyjskiego fprefect)

** Dziewczynka mała znalazła granat,
nie jest to jeszcze największy dramat.
Pierścionek sobie z niego wyrwała,
długo nad polem kokardka latała. (nie najlepszy przekład z Rosyjskiego fprefect)

06 października 2012

Highway to hell

Gnamy przed siebie (jako cywilizacja, bo ja to akurat siedzę w fotelu i klepie klawiaturę). Ciągły rozwój otwiera nam nowe przestrzenie, a chęć ekspansji wytycza nowe drogi. Już planujemy podróż na Marsa, bazy na Księżycu. Rozglądamy się za planetami podobnymi do naszej Ziemi. Wydaje się nam (to też o cywilizacji jako takiej, ja sobie odpuściłem), że już wiemy prawie wszystko o otaczającej nas rzeczywistości. A co jeśli się mylimy?

Ciągle chodzi nam po głowach chęć zbudowania sztucznej inteligencji. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że co rusz sami wykazujemy się brakiem własnej. Może ktoś w tym wielkim wszechświecie wpadł już na podobny pomysł, tylko miał większe możliwości, dużo większe.Tak wielkie, że mógłby powierzyć tej swojej SI obserwacje rozwijających się cywilizacji. A gdyby tej sondzie znudziła się czysta obserwacja, i jako maszyna wystarczająco inteligentna, postanowiła sobie poeksperymentować na obiekcie swojej obserwacji.

Jak bumerang powraca problem, czy to co postrzegamy swoimi bardzo niedoskonałymi zmysłami jest realne? Czy cała nasza rzeczywistość rzeczywiście istnieje? Czy nie jesteśmy li tylko jakimś eksperymentem na skale kosmiczną (dla nas, dla jakiś istot możemy być kroplą wody na płytce Petriego)?  I czy można  w jakikolwiek sposób porozumieć się z istotami na wyższym stopniu rozwoju i przekonać je, że posiadamy jakąkolwiek inteligencję? Albo choć uzyskać prawo do dalszego istnienia i być może pomoc w rozwoju (choć w nasz postęp, nawet z pomocą, bardzo wątpię)?

Całkiem niezły początek, który przeszedł w niezłe rozwinięcie. Ale dalej autor jakby się zapędził w kozi róg i nie wiedząc jak wybrnąć, poszedł w mesjanistyczny bełkot. Choć potem całkiem nieźle wybrnął i pozostawił nas w niepewności, gdzie jesteśmy, jak skończyła się wyprawa i czy się skończyła, a jeśli tak to jak i dla kogo? A może Arsenał nas więzi?

Jak dla mnie to to może być 6/10, i to nawet w jej górnych granicach. Choć trochę się zestarzała opowieść, analogowe aparaty fotograficzne, papierowa biblioteka na statku kosmicznym, wydaje się być obecnie czymś lekko komicznym.

Marek Oramus "Arsenał" Wydawca Państwowe Wydawnictwo "Iskry" 1985

25 września 2012

Lasery, śmasery, wszysto to panie z dykty

Nie wiem czemu, ale ostatnimi czasy jak czytam książkę to przypomina mi się jakiś stary dowcip. Tym razem przypomniał mi się taki:
Idzie sobie gościu ulicą i widzi wiszący jako szyld nad lokalem czajniczek. Wchodzi.
- Poproszę kawę.
- Ale proszę szanownego pana, tu jest burdel.
- To czemu nad drzwiami wisi czajnik?
- A niby co miałam zawiesić?
Tytuł tej książki, jak i całej serii, ma się tak samo do treści.

Tym razem jednak nie chodzi o błąd w tłumaczeniu. Autorce coś się porąbało dokumentnie.

Oglądaliście serial Sliders? Jeśli tak, to już mniej-więcej wiecie o co biega. A jak nie oglądaliście, to obejrzyjcie, bo niektóre odcinki były naprawdę zabawne.

Nortonka pisze głównie przygodowe powieści fantastycznonienaukowe w różnej konwencji. Choć tym razem nie będziemy poruszać się w czasie (co mógłby sugerować tytuł) i niewiele w przestrzeni (ot tak w granicach jednego dużego amierykanskiego miasteczka), to i tak dane nam będzie zobaczyć sporo lokacji (w tym dość dziwaczne). Wszystko dzięki temu, że będziemy poruszać się w światach równoległych. Tylko po co? No po to, żeby nasz bohater wykazał się odwagą i nadludzkimi zdolnościami, o których nawet nie zdawał sobie sprawy. Tylko dzięki jego (a więc poniekąd też naszemu) sprytowi, mądrości, doświadczeniu, przebiegłości i blokadzie mentalnej, uda się oddziałowi wyszkolonych agentów z innego wymiaru wygrać z bardzo niedobrym złoczyńcą. Poobijani, poparzeni, zmarznięci i lekko przerażeni, ale i niezwykle szczęśliwi, wstąpimy do oddziałów tych (przy nas wyglądających na amatorów) agentów ochrony kultury i dziedzictwa wielowymiarowego. Alternatywą jest odstrzelenie nam głowy, ale na to nikt przy zdrowych zmysłach i postępowych ideach nie pójdzie.

Czyta się łatwo i szybko. Akcja za akcją, czasem brakuje czasu aby się w pewną część ciała podrapać. Nieliczne michałki nie rażą za mocno. Bohaterów da się nawet polubić, w przeciwieństwie do ich wrogo nastawionych przeciwników. Jak dla mnie 6/10 a jakby coś więcej o zawartości tych pudełek z głowami demonów było to można by dać nawet 7/10.

Andre Norton "Rozdroża czasu" tyt.org. "The crossroads of time" I tom cyklu "Strażnicy czasu" Wydawca Wydawnictwo Amber Sp.z o.o. 1999

20 września 2012

Koniec Świat(ł)a

Najgorsza jest ta cisza. Snuje się po bunkrze, wciska w uszy. Nie daje spać. Postanowiłem, że spiszę to co widziałem i usłyszałem, może ktoś lub coś to kiedyś przeczyta.
Miało być tak pięknie. Mieliśmy wyruszać w kosmos. Dzięki nowej eksperymentalnej metodzie. podbić mieliśmy przestrzeń. Aż się staniemy jako bogowie... Niestety, to była zła planeta. Ale jeszcze mogło być dobrze, tylko nikt nie chciał słuchać. Potem, gdy tajemnica została odkryta, było z dnia na dzień coraz gorzej. Aż nastąpił koniec...
Drapacze chmur osłoniły to miejsce przed falą uderzeniową i promieniowaniem, na jakiś czas. Za dnia obserwowałem uciekające tłumy. Czasem ktoś przystawał opowiadał co widział. Jak rozpadła się Maszyna, która miała być ratunkiem, a stała się grobem dla jej operatora.
Później gdy zaczął opadać radioaktywny pył, ludzka rzeka wyschła do strumyka, potem zaczeła zanikać. Ale co jakiś czas zdarzało się nadejście Fortynbrasa jakowegoś. I znów wysłuchiwałem przerażających historii. O dzielnicy głodnych dzieci, które żyły podług własnego żelaznego prawa. Sześciorgu puszka jakiegoś paprykarzu wystarczała na trzy dni, a kolor zielony oznaczał śmierć w męczarniach. Ale i tam przyszła przemoc. Wystarczy tylko "zaostrzyć patyk, uderzyć, poprawić, zabić, żyć."
Mistrz iluzji opowiedział mi o jakimś dziwnym kulcie, który narodził się wśród napromieniowanych ludzi i komputerów. Czasami się zastanawiałem czym jest człowieczeństwo, a zwłaszcza teraz.
Gdzie indziej ludzie uciekli w świat własnej podświadomości. Ale nawet tam każdy musi zapłacić myto, za swoje złe wybory życiowe.
W jednym z bunkrów pół-człowiek pół-maszyna zabawiał się w wielkiego brata. Stworzona przez niego telerodzinka we wszystkim była zależna o niego. Ponoć każdy ma takiego teledruha na jakiego sobie zasłużył.
Ponoć na mniej skażonych terenach tworzą się jakieś namiastki cywilizacji.Dzień jak co dzień jest tam jednak gorszy niż w najmroczniejszych latach ZSRR. Dzieci donoszą na rodziców. Pasmo wyrzeczeń za iluzoryczne przywileje, choć wiedzą, że ich poświęcenie służy głównie zapewnieniu dobrobytu tym na świeczniku. Zaś za spalenie skrawka papieru lub jakieś inne drobne wykroczenie można wszystko stracić łącznie z życiem. A tych odważnych nonkonformistów tak niewielu, a i często okazuja się zwykłymi oportunistami. I nigdy nie wiadomo, którzy są gorsi.
Dookoła mojego schronu leży mnóstwo porzuconych rzeczy. Ostatnio przez przypadek trafiłem na jakiś pamiętnik czy coś w tym stylu. Pisała to kobieta uciekająca z jednej z takich enklaw. Starali się tam odrodzić ludzkość. Wybierali najzdrowszych i wymuszali na nich rozmnażanie się. Resztę zaś skazując na życie w jak najgorszych warunkach. Nie dziwne, że doszło tam do buntu. To przez co ona przeszła, to jak wpaść w krzak ciernisty, każda droga sprawia ból.
Gdzieś tam ponoć androidy przejęły rząd dusz. Autoludy postanowiły chronić człowieka przed nim samym. Taka nowa lekcja wychowana obywatelskiego. Tylko czy zawsze są w stanie ochronić samych siebie przed chronionymi?
W warunkach nowej rzeczywistości, też trzeba znaleźć kogoś odpowiedzialnego za to, że dla wszystkich wszystkiego brakuje. Choć ci ze szczytów mają wszystkiego w bród albo nawet nadto. Zawsze potrzebny jest kozioł ofiarny, taki nowożytni heretyk, aby ugłaskać tłuszcze.
Wśród tych wszystkich dramatów często zdarzało się, że ci, którzy odpowiadali na sygnał SOS, nie ratowali tylko czyjegoś życia. Ratowali siebie, to co było w nich najlepsze.
Czy to sprawiła przegrana rozumu i ducha, który nie potrafił przeciwstawić się złości, zawiści i zazdrości, że ktoś wcisnął czerwony guzik i rozpętał armagedon. Na drodze tępych odruchów i martwej głupoty nie stanął żaden mądry szaman, który potrafiłby powiedzieć "nie", nawet za cenę własnej egzystencji.
Żarówka już przygasa, muszę kończyć. Tak tylko się zastanawiam, czy znajdzie się ktoś, kto dla ratowania tego czym jest, a może czym powinien być człowiek, będzie umiał poświęcić wszystko? I czy to poświęcenie cokolwiek da? Ludzka dziedzina to jak orka na ugorze. Czy będziemy potrafili docenić to poświęcenie, czy stanie się on kolejną ciekawostką, która ludziom nie da nic do myślenia?
Licznik Geigera strasznie trzeszczy i pokazuje 6 na dziesięciostopniowej skali, chyba się zepsuł. W sumie nie ma się co dziwić, made in China. Pójdę na powierzchnię popatrzę, może będzie trochę światła, to baterie słoneczne  naładują akumulatory, bo żarówka już ledwo mży, jak wrócę to coś jeszcze może dopisze. Może zobaczę jakiegoś Człowieka?

Emma Popik "Tylko Ziemia" Wydawca Państwowe Wydawnictwo "Iskry" 1986

17 września 2012

Ecie-pecie o wszechświecie, wynalazku i rakiecie

Onegdaj, gdzieś w ubiegłym wieku, ludzie by usłyszeć muzykę swoich ulubionych wykonawców kładli na odpowiednie urządzenie duże czarne krążki. Urządzeniem tym był adapter zaś krążkami płyty. Jeszcze gdzieniegdzie, między innymi u takiego starego piernika jak ja, można spotkać i owo urządzenie i takie właśnie nośniki. Płyty dość łatwo ulegały uszkodzeniom, chrypiały, szemrały, a czasem przeskakiwały jak rysa była dość głęboka. Czasem dawało to dość komiczny efekt czkawki albo cofki. I tak, znana skądinąd  piosenka może  przybrać właśnie taki kształt Przygoda, przygoda każdej chwili, trsyt chwili, trsyt chwili, trsyt chwili...

W tej książce też czekała na nas przygoda. Bohater miał wyruszyć na niezwykłą wyprawę dookoła galaktyki. Jeszcze tylko dwutygodniowy urlop i hajda w niezbadane rejony Drogi Mlecznej. I wtedy autor wpadł na pomysł coby jeszcze bardziej uatrakcyjnić książkę i pchnął naszego bohatera na ścieżkę jeszcze ciekawszej wyprawy. Tylko zamiast się na nią wyprawić, zaciął się na dywagacjach, prawie filozoficznych, nad wspaniałością ludzkiej cywilizacji. Potem pomylił się paradoksalnie na tzw. paradoksie dziadka (którego chyba fantastom tłumaczyć nie muszę). Potem jeszcze pogubił się w czasie i nieco w przestrzeni. A jak zaczęło się robić ciekawie wreszcie, to zakończył ni w pięć ni w trzy swoją książkę.

Miało powiać wiatrem odnowy i wspaniałości, a powiało o zgrozo nudą. Epicka przygoda zmieniła się w zwykły splin (i bynajmniej nie chodzi mi tu o splinter cell). Ale ponoć z każdej książki płynie jakaś nauka. Teraz wiem jedno, jak się włazi na teren, na którym się za bardzo nie znamy, a co gorsza niezbyt dobrze rozumiemy,  to lepiej się nad nim nie rozwodzić, bo można i sobie i książce zaszkodzić. Rymowankę ponoć łatwiej zapamiętać.

Z pewną przykrością, bo zazwyczaj książki Peteckiego były całkiem, całkiem, to tej daje marne 3/10. Przegadane, i żeby ta gadanina miała jakiś sens jeszcze, to bym zrozumiał, ale tu ni sensu, ni składu. Zakończenie zaś woła o pomstę, rujnując i tak dość nieciekawą powieść. A jako, że ponoć każdy z nas jest potencjalnym bogiem, to zaprawdę powiadam wam odpuśćcie sobie tę pozycję.

Bohdan Petecki "Pierwszy ziemianin" Wydawca Państwowe Wydawnictwo "Iskry" 1983

10 września 2012

Prawdziwy unerground

Czasy się zmieniają. Ustroje się zmieniają. Ludzie u steru władzy się zmieniają. A problemy nie. Choć nie, jeden problem się zmienił, kiedyś ludzie mieli pieniądze ale nie było za bardzo co za nie kupić, teraz niby wszystko można dostać, tyle że w kieszeniach jeno płótno zostało (to u tych zamożniejszych, bo biedni mają dziury). Oderwane władzy od rządzonych najlepiej ilustruje powracający do łask dowcip:
Władza: - chcemy waszego dobra!
Ludzie: - wiemy, ale nam już tak niewiele go pozostało.

Książka wpisuje się w nurt fantastyki-socjologicznej, choć tak dość płytko. Nie wiemy z jakim ustrojem mamy do czynienia. Stykamy się tylko z klasą, nazwijmy ją średnią, i aparatem nacisku, taką policją dobrego nastroju. Tak, bo rządzeni powinni mieć jak najlepszy humor. I aparat nacisku ma wiele narzędzi, aby ten doby nastój podtrzymać. A to puści środki pobudzające w wodociągach (taka viagra w płynie). SonLumiere, co miesięczny pokaz holograficzny dla całego miasta. Albo przyzna komuś wejściówki do MIASTA (coś jak starówka tylko we wszystkich stylach architektonicznych i jak łatwo się domyślić, niełatwo się tam dostać). Można też dostać talon na PTASZKI, WODĘ I DRZEWA czyli luksusowy ośrodek wypoczynkowy. Czy ODKRYWKĘ gdzie można się wyżyć artystycznie (oczywiście w zgodzie z kierunkiem politycznym). To tylko pewnie kilka z możliwych bonusów, które odkrywamy podczas lektury.

Jak się okazuje, w celu skanalizowania uczuć, władza też finguje śmiertelne wypadki. Dzięki znalezieniu się w odpowiednim momencie i czasie (oraz szczęśliwemu powiewowi wiatru) na trop tej tajemnicy wpada nasz bohater. I wtedy okazuje się, że dla wtajemniczonych są o wiele ciekawsze rozrywki. I nie wystarczy tylko zapomnieć co się odkryło, trzeba jeszcze trochę władzy pomóc. Tylko czy warto?

Wydanie, które mam ma dodatkowe smaczki. Dwa eseje Macieja Parowskiego na temat fantastyki. Kilkunastu Hamletów opowiada nie tylko o nurcie fantastyki socjologicznej w Polsce. Ale też odsłania kulisy, dzięki jakim mechanizmom i przypadkom doszło do wydania tych powieści. Nakreśla też sytuacje polityczno-kulturalną jaka w tamtych czasach panowała w naszym kraju. Taka drobna przestroga, esej zawiera streszczenia kilku powieści m.in.: Limes inferior, Senni zwycięzcy i Druga jesień. Oraz kontynuacje (gdyż tamten esej powstał w 1984 roku) Z nieśmiałością i zażenowaniem gdzie opisuje co działo się dalej na polskim rynku fantastyki.

Za całość dam 7/10 choć sama powieść nie jest jakoś bardzo przekonująca i pasjonująca.

Maciej Parowski "Twarzą ku ziemi" Wydawca Wydawnictwo Amber Sp.z o.o. 2002   

07 września 2012

Jak dobrze, jest Piątek

Ta myśl dziś i każdego innego piątku lęgnie się w wielu głowach. Poprzedni piątek był szczególny, bo dzięki niemu paruset tysiącom uczniów szkół elementarnych i średnich przybyły dwa dni wakacji. Tak, piątek to dla wielu wstęp do dwudniowej laby. Ale ja dziś o innym Piątku, a właściwie o innej. Ten Piątek, ma niezłą figurę, uśmiech uroczy, no i te duże niebieskie oczy.

Daniel Defoe poza Robinsonem dał nam Piętaszka. Heinlein stworzył za to Piątek. Bo Piątek się nie urodziła tak normalnie jak reszta ludzi. Jest produktem inżynierii genetycznej. Jak sama o sobie mówi urodziła mnie probówka, moim ojcem skalpel był. Nie tylko dostała doskonały garnitur genów ale dodatkowo została podrasowana. A jak ktoś jest lepszy, budzi wrogość tłumu. Sztuczniaki to pariasi przyszłości.

U Heinleina nieodmiennie fascynuje mnie jego stosunek do stosunków. Podejście do związków męsko-męsko-damskich-damskich lub w jakiejkolwiek innej konfiguracji też jest niesamowite. Poligamiczne związki, rodzinne komuny, rodzina jako spółka akcyjna i inne układy jakie tylko jesteście sobie w stanie wyobrazić. Człowiek będąc w związku nie staje się własnością tego drugiego. A jak wszyscy wiemy ani samice, ani samce naszego gatunku nie zabarwiają się na niebiesko po udanym stosunku, nawet jeśli nie robili tego ze stałym partnerem :)

Iście Hitchcockowy scenariusz. Wszystko zaczyna się od trzęsienia (z pewnością nie ziemi), a potem sprawy coraz bardziej się komplikują. Śmierć zbiera obfite żniwo. Za każdym rogiem czai się jakaś pułapka lub zasadzka. Bohaterowie chodź nieludzcy, są bliżsi czytelnikowi niźli ludzcy bliźni. Trochę cukierkowate zakończenie budzi niejaki zawód ale happy end, zwłaszcza w tej książce, też ma swój urok. Niesamowita też jest sytuacja geopolityczna jaką zastajemy w książce. Jak dla mnie 8/10 i warto, bo miły nastrój utrzymuje się jeszcze długo po przeczytaniu.

Książka ukazała się też pod tytułem Piętaszek.

Robert A. Heinlein "Friday" Wydawca Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz 2010

06 września 2012

Ciąża urojona

Wojsko: jest i to różnorodne i bardzo nowoczesne
Broń    : jest i to dużo i bardzo śmiercionośna ona jest
Wróg   : i tu się zaczyna problem. Mamy jakiegoś wroga pod ręką? Nie to zaczniemy bez nich może ktoś się później przyłączy.

Po przeczytaniu tej książki taki zimny dreszczyk przeleciał mi po plecach. Co mogłoby się stać, gdyby w czasie zimnej wojny, w jej najzimniejszym momencie, na nasz nieboskłon wleciałby niezidentyfikowane rakiety. Czy goście siedzący przy atomowych guzikach nie popuściliby w spodnie i nie pocisnęli tym cholernym ruskom/amerykańcom seryjki z nuklearnego arsenału. Na szczęście ci tam w kosmosie wykazali się ponadprzeciętnym rozumem i nie próbowali się wtedy z nami skontaktować. O ich wybitnej i przewyższającej nas znacznie inteligencji świadczy to, że nadal tego nie robią.

A było już tak pięknie. Ludzkość wyruszyła w kosmos (o ile dwa tysiące facetów w dwóch metalowych puszkach można nazwać ludzkością). Reszta ramie w ramie zaczęła eksplorować dna mórz i oceanów. I znalazła nowy powód do konfliktu. Konflikt narastał, przez stulecia. Ludzkość (te wcześniej wspomniane dwa tysiące facetów) powróciła z wyprawy. Zastają nieliczne pogrążone w zastoju i marazmie wioski i średniowieczne miasteczka. Czy uda im się odtworzyć cywilizację sprzed wojny? Tylko, że żadnej wojny nie było? Jak to urwała się łączność z wyprawą do jednego z miast, a zwiadowcy przepadli jak kamień w wodę? Gdzie zniknęła baza numer dwa? Czy jeszcze jakieś niespodzianki kryją nowośredniowieczni mnisi?

Świetny pomysł, wyraziste i dające się lubić postacie, poza co poniektórymi oczywiście. Intrygi, podstępy, pułapki, windy, gorące wiatry, karczma i egzekucja samolotem. Nieźle się czyta i warte 7/10.

Andrzej Ziemiański "Wojny Urojone" Wydawca Państwowe Wydawnictwo Iskry 1987

31 sierpnia 2012

Konkursowa woń rozkładu

Śmierć ostatnia granica. Wszyscy ku niej zmierzamy i wszyscy ją przekroczymy. Jeżeli przyczyny zgonu są jasne i nie budzą wątpliwości, nieboszczyk udaje się w swoją ostatnią podróż na miejsce wieczystego spoczynku. Kiedy zachodzi podejrzenie, że ktoś pomógł przekroczyć ową granicę, zwłoki trafiają do rąk antropologa sądowego.

Clive Staples Lewis napisał parafrazując "Człowiek nie ma duszy. Człowiek jest duszą, która ma ciało". Gdy już bezpowrotnie stracimy owe słynne 21 gramów, po tej stronie zostaje tylko nieme i zimne ciało. Ciało, które podlega procesom rozkładu. Ciało, które w posiadanie biorą kolejne rzesze owadów. Ciało, które zmienia swoją konsystencje, kolor, które zaczyna cuchnąć. Ciało, które w końcu się rozpada, pozostawiając nagi kościec. Są ludzie, którzy na podstawie tych zmian potrafią nie tylko określić dość dokładnie czas zgonu, ale także płeć, wiek, budowę ciała, rasę, przebyte choroby, ale nawet w jaki sposób dusza została zmuszona do opuszczenia denata.

David Hunter jest jednym z tych ludzi. Jest jednym z najlepszych. Wieloletnie doświadczenie i studia na słynnej "Trupiej Farmie" pozwala mu czytać w ludzkim ciele jak w księdze. Ale czy dzięki temu można odkryć kto jest sprawcą brutalnych morderstw?

Książka jest napisana prostym językiem, który nawet tak "kompetentnemu" w tych sprawach laikowi jak ja, nie sprawił żadnych problemów ze zrozumieniem chemii śmierci. W przeciwieństwie do takich seriali jak "Bones" czy "CSI...." gdzie aktorzy, aby wykazać swe "kompetencje" przerzucają się "fachowymi" słowami, choć pewnie nauczenie się prawidłowej ich wymowy sprawiło im wiele problemów.

Bardzo dobrze napisany kryminał. Śledztwo prowadzone od tej strony dodaje dodatkowego dreszczyku i muszę przyznać, oswaja z tą dość przykrą częścią cielesnej egzystencji. 7/10 i polecam.

Simon Beckett "Chemia śmierci" tyt.org. "The Chemistry of Death" Wydawca Amber 2006

26 sierpnia 2012

Rura na rurze

Była to bodaj pierwsza książka Kira Bułyczowa jaką przeczytałem. Będąc podówczas jeszcze bardzo młodym człowiekiem. I nie mogę zaprzeczyć, że powieść dała mi do myślenia. Stała się jedną z moich ulubionych i niejednokrotnie przeczytanych. Teraz po kilku latach przyjemnie było do niej wrócić i ponownie przeżyć przygodę pewnego rurarza.

Wojna nuklearna jest już tylko odległym wspomnieniem. Ale horror jaki spowodowała wciąż trwa. Niewielka społeczność zamieszkująca w jakimś bunkrze przeciwatomowym, to wszystko co pozostało z rozwiniętej cywilizacji żyjącej na planecie. Ta garstka żyjących w półmroku (bo nikt już nie potrafi wytwarzać żarówek, a zapasy się skończyły) zamkniętej przestrzeni bunkra, powoli degraduje się fizycznie i umysłowo. Nie ma też już lekarstw, i choroby zbierają coraz większe żniwo zwłaszcza wśród dzieci. A ciągła wilgoć i chłód tylko w tym pomagają. Wiedza, że kiedyś żyło się inaczej jest już prawie zapomniana. Bo i o czym pamiętać jak wysyłani na górę zwiadowcy umierali w straszliwych męczarniach. Ale legenda pozostała. Wyrusza być może ostatnia wyprawa na powierzchnię...

Igor Możejko (bo tak brzmi prawdziwe imię i nazwisko Kira Bułyczowa) napisał Miasto na górze, kiedy nad naszą planetą wisiało widmo nuklearnego holokaustu, a zimna wojna trwała w najlepsze. Powieść trafiła więc do indeksu książek zakazanych i pierwsze jej wydanie miało miejsce w Polsce. Taka przyszłość mogła spotkać nas, a przecież nie takim pyrrusowym zwycięstwem miała się zakończyć ewentualna III wojna światowa.

Przygoda, akcja, bohaterowie i pomysł, to mocne stron tej książki. Zaś zakończenie to majstersztyk jakich mało w literaturze SF. Z mojej strony 8/10 i mogę ją polecić czytelnikom w każdym wieku.

Kir Bułyczow "Miasto na górze" tyt.org. "Город наверху" Wydawca Państwowe Wydawnictwo "Iskry" 1983

19 sierpnia 2012

Czterysta miliardów, autobusy i tramwaje

W zasadzie niegroźnej Douglas Adams opisał życie na planecie Bartledan. Jedną z ciekawostek owego świata były książki. Mówiły o życiu jakiegoś człowieka i kończyły się po stu tysiącach słów. Każda książka kończyła się po stu tysiącach słów w zupełnie nieoczekiwanym momencie, ot tak. Chyba jedna z tych książek została wydana na naszej Ziemi. Co prawda nie policzyłem ile ma słów, ale opowiada pewną historię i kończy się właściwie nic nie opowiedziawszy.

Historia się zaczyna, potem trwa i różne rzeczy się dzieją dziwne i czasem nawet ciekawe, jest i przygoda i praca na obcej planecie, są opowieści o wcześniejszym życiu bohaterki, i na końcu książka się kończy. Brak jakiejś myśli przewodniej, albo ja jej nie dostrzegłem, choć zazwyczaj mi się udaje zrozumieć, co autor chciał przekazać, o czym opowiedzieć. Tym razem nie pojąłem zamysłu. Nie można powiedzieć, że nic się nie dzieje, bo dzieje się, tylko po co?

Jednego czego nie można odmówić autorowi to rozmachu. Jak do tej pory największe statki kosmiczne miały po kilka kilometrów długości czy szerokości. Czasem były to nawet jakieś wydrążone, lub nie, planetoidy albo nawet planety. Statki jakie posiadają tutejsi obcy, mają wielkość mierzoną w miesiącach świetlnych. Układ słoneczny ma średnicę 78,8 j.a. co równa się blisko jedenastu godzinom świetlnym. Nasza staruszka Ziemia leży zaledwie o osiem minut świetlnych od Słońca. Miesiąc świetlny zaś to 7,78*10^12 km. A wydawali się tacy prymitywni.

To da się przeczytać, ale ten, nie wiem jak to powiedzieć, niedosyt może. Taki brak jakiejś puenty, kropki nad i, w pewien sposób męczy i trochę drażni. Jak dla mnie to 4/10, albo autor za mądry, albo ja za głupi, może nie dorosłem, może mi coś umknęło, może zgubiło się w przekładzie, nie wiem.

Paul J. McAuley "Czterysta miliardów gwiazd" tyt.org. "Four hundred billion stars" Wydawca Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. 1999

15 sierpnia 2012

Gdzie te chłopy?

Wciąż się rozwijamy. Jesteśmy coraz mądrzejsi. Nasz wzrok sięga coraz dalej (zwłaszcza mój, zaczynam mieć za krótkie ręce żeby coś małym drukiem napisane przeczytać). W gwiazdy chcielibyśmy ruszyć, braci w rozumie (tfu co ja piszę, istoty znacznie mądrzejsze od nas) spotkać, ale co najwyżej pomarzyć możemy, lub książkę przeczytać. Ale żeby móc przeczytać książkę o przygodach na gwiezdnym szlaku, to musi ją ktoś napisać. I tu z pomocą przychodzi nam Bohdan Petecki.

Ludzkość przebrnęła przez wieki błędów i wypaczeń. Ciągłej pogoni za kolorowymi papierkami. Wszystkim jest dobrze i to tak, że z nudów wyruszyli w kosmos. Tym co nie wyruszyli czasem odbija, a żeby nikomu krzywda się nie stała, powstał inforpol. Do Korpusu nie można wstąpić ani się zaciągnąć. Agenci nie są powoływani, są produkowani. Efekt inżynierii genetycznej i bioinżynierii. Nie odczuwają bólu ani strachu. Są wobec siebie w pełni kompatybilni. To większość ich się boi lub brzydzi. Ostatni tysiąc "ludzi", których celem życia jest walka. Korpus powstał z myślą o problemach wewnętrznych, ale przewidziano też, że może się przydać w przypadku zagrożenia zewnętrznego. Bo jeśli jesteśmy sami w kosmosie, to jest to straszne marnotrawstwo przestrzeni. I stało się, wyprawa do innego układu słonecznego zamilkła. Trzeba więc wyruszyć im z pomocą, a tym zielonym z czułkami wytłumaczyć, że ludziom kuku robić nie należy. Zbudowano nawet uniwersalny translator w tym celu, z dużym przyciskiem, na którym napisano anihilacja. To wszystkim i wszystko wytłumaczy. Ale najpierw trzeba tam dolecieć i odnaleźć ocalałych. To co, lecimy?

Pierwszoosobowa narracja (tak, jesteśmy agentem i to dowodzącym). Wartka akcja. Trochę szkoda, że tak tylko popatrzeć dali na obcą cywilizację, ale nie można mieć wszystkiego. Wystarczająco sobie postrzelacie do automatów granicznych i po manewrujecie wśród satelitów. A i jakiś księżyc rozstrzelać wam będzie dane. Takoż nie marudzić ino czytać, bo fajne. Całe 7/10 za nie do końca szczęśliwe zakończenie i za to, że są rzeczy, których się nie zauważa uważnie się im najpierw przyjrzawszy.

Bohdan Petecki "Strefy zerowe" Wydawca Państwowe Wydawnictwo "Iskry" 1983

14 sierpnia 2012

Żyd wieczny antysemita

Opowiem dowcip, i tak, będzie to dowcip o Żydach.
- Wiecie czemu w Tel Avivie nie da się uprawiać seksu na ulicy?
- Bo każdy Żyd podejdzie i powie jak to robić lepiej.
Coby nie być posądzonym o antysemityzm, to powiem, że dowcip ten usłyszałem w Tel Avivie na ulicy. Opowiedział mi go Żyd, a poznawszy go nieco, wydaje mi się, że on z autopsji wiedział co mówi.

Z twórczością Ephraima spotkałem się po raz pierwszy czytając W tył zwrot pani Lot. Niewiele brakowało, a owo czytanie spowodowałby moje zejście z tego łez padołu. Momentami rechot przechodził już w rzężenie, na szczęście łzy zalewające oczy uniemożliwiały mi dalsze śledzenie literek i tylko to uratowało mnie przed niechybnym pęknięciem ze śmiechu. Polecam czytać tylko przy silnej depresji, bo nie chciałbym mieć kogoś na sumieniu.

Niniejszy zbiór opowiadań jest nieco łagodniejszy, choć i tu znajdują się perełki, które spowodują, że współpasażerowie środków lokomocji bardzo podejrzliwie będą się na was zerkać. Zwłaszcza w niepogodę gdy z pewną nerwowością zaczniecie liczyć i uważnie oglądać posiadane parasole.

Zanim jednak zaczniecie czytać, dobrze jest się zapoznać, choćby pobieżnie, z nowożytną historią Izraela. Pozwoli to lepiej zrozumieć niektóre odniesienia w tekście. Tą dawniejszą historię wszak większość z nas zna ze Starego Testamentu. 

Ja daję 7/10, gdybym nie czytał wcześniej o żonie Lota, nota byłaby nieco wyższa. Okazuje się, że Żydzi to tacy sami ludzie jak my, to jasne jak jarmułka jubilera.

Ephraim Kishon "A fe, Dawidzie !" tyt.org. "Wie unfair David" Wydawca Wydawnictwo m 1994

13 sierpnia 2012

Czy ja wierze w wieże?

Jakoś na początku mojej kariery blogera (ach jak to brzmi durnie), która to ostatnio nieco przywiędła (ale to nie miejsce i czas na zwierzenia) dane mi było opisać Czystopis, który jest kontynuacją niniejszej książki. Nie byłem zbyt wylewny ani jakoś wyjątkowo oczarowany owym dziełem. Ot taka całkiem niezła ramotka. To teraz dodam jeszcze od siebie, szkoda Siergieju, że nie skończyłeś na tomie pierwszym.

Książka nie jest w jakiś sposób odkrywcza. Ale jest dobrze napisana. Niektóre pomysły zaskakujące. Niegłupio pomyślane światy i zabawny sposób dostawania się do nich. Funkcyjni i ich funkcje, oraz sposób oddzielenia ich od świata rewelacyjny.

Jak już pisałem najpierw przeczytałem tom drugi, mimo wszystko książka potrafiła mnie zaskoczyć, a to dobrze o niej świadczy. I jest lepsza, powiem nawet, że jakby autor zakończył na jednej tylko części, albo lepiej przemyślał dwójkę, nie odkrył wszystkich kart (z których część okazała się blotkami) można by mówić o całkiem niezłej powieści.

Za pierwszą część dam 7/10 i lepiej odpuścić sobie część drugą. Ja wiem, że za dwie książki dostanie się większe pieniądze niż za jedną, ale za to czytelnicy mogą nie sięgnąć po kolejną powieść zawiedzeni tym co dostali. Niedopowiedzenia pozwalają poszaleć wyobraźni.

Siergiej Łukjanienko"Brudnopis" tyt.org. "Черновик" Wydawca Wydawnictwo MAG 2008

08 sierpnia 2012

Nasze twarze to kamuflaże

OGŁOSZENIE
Spokojny domator acz lubiący dalekie podróże. Może nie za przystojny ale za to nie głupi i czasem bywa, że dowcipny. Zdrowy albo źle zbadany. "Normalny" powiedział lekarz (potem co prawda dodał "to ty bracie nie jesteś" ale kto by tam wierzył we wszystko co mówią te łapiduchy od siedmiu boleści). Poszukuje zmiennokształtnej i bezpruderyjnej obcej, która to poszukuje towarzystwa (ale nie jako zapasów pokarmowych czy też obiektu do badania per rectum) na długą (może być nawet 22 lata świetlne) podróż do domu. Dużo rzeczy potrafię zepsuć ale niektóre z nich potem udaje mi się naprawić albo przynajmniej posklejać.

Gdybyś chciała możemy zabrać moją niewielką biblioteczkę to Ci poczytam jakie czasem fantastyczne głupoty ludzie potrafią napisać. Choćby o strzelaniu z lasera do idealnego lustra. Już większe szanse na sukces upatruję w tym, jakby tym laserem w to lustro strzelili, ale co ja tam wiem. Mimo wszystko czyta się je z przyjemnością, a i parę ciekawych faktów historycznych zawierają. Podobały mi się też opisy niezrozumiałych, dla obcego, zachowań ludzi, a które to obserwacje dają trochę do myślenia. Zakończenie cieniutkie ale za całość można dać 6/10.

Jeśli znajdzie się jakowaś zainteresowana moją, może nie idealną ale dość fajną, kandydaturą, to proszę o kontakt za pomocą komentarzy.

Uśmiechnięty zazwyczaj fprefect.

Joe Haldeman "Kamuflaż" tyt.org. "Camouflage" Wydawca Wydawnictwo Dolnośląskie 2008