30 stycznia 2012

Brudny "Czystopis"

Ostatnio mam jakiegoś niefarta. Zaczynam lektury od drugich, a czasem nawet trzecich tomów.  Czasem sam sobie jestem winny, czasem (i to jest ten przypadek) nie moja to wina. Wygrałem jeden z konkursów i miałem dostać "Brudnopis" (tom pierwszy) ale wydawnictwo MAG, które ufundowało nagrodę, tak trochę chwaląc się i jakby przepraszając (choć to drugie ciężko było wyczuć) poinformowało mnie, że im się już "Brudnopisy" wyczerpały i dadzą mi od razu "Czystopis".

Jako, że Łukjanienko jest na topie, a ja na dokładkę bardzo lubię rosyjską fantastykę za sprawą Bułyczowa, Strugackich, a ostatnio Divova, z bólem (a może powinienem po prezydencku napisać "z bulem") serca (niewielkim) przeczytałem, bo co było robić.

Nie jestem pisarzem i prawdopodobnie nim nie zostanę, ale przeczytałem już kilka książek, i mam teorię na temat dobrej książki. Po pierwsze musisz mieć pomysł i ten warunek ta książka spełnia w całej swojej trzystu kilkunastostronicowej rozciągłości. Po drugie, choć nie mniej ważne, zanim zaczniesz, musisz mieć zakończenie i to dobre. Jeśli nie masz, to choćbyś opisywał jak King, rozśmieszał jak Douglas i prowadził dialogi jak Chandler, to książka pozostawi taki jakiś niedosyt i żal (a może złość), że to nie tak miało być, zupełnie nie tak. I tu niestety został ten grzech popełniony, zakończenie jest po prostu bzdetem. Choć samej książce nie można odmówić swoistego uroku. Zaś przedstawienie przerażającego robota, tak jak go sobie wyobrażali filmowcy w latach 60 ubiegłego wieku, coś jak Bender z Futuramy, tylko trzymetrowej wysokości z oczami muchy, świecącymi na czerwono na dokładkę, było przezabawne.
Dużo też jest tak zwanego chciejstwa, czy też bycia bogiem dla swoich postaci. W realnym życiu człowiek przynajmniej by sobie coś złamał, choć zapewne skończyłoby się to znacznie gorzej, a bohater Łukjanienki co najwyżej buta zgubi albo kurtki zapomni.

Moim zdaniem Siergiej Łukjanienko jest dobrym rzemieślnikiem, ma pomysły, ma warsztat, ale brakuje trochę polotu i tego czegoś niedopowiedzianego żeby zostać mistrzem. Jak dla mnie 6/10 ale jak będzie okazja warto przeczytać.

Siergiej Łukjanienko "Czystopis" tyt. org. "Чuсmовuк" Wydawca Wydawnictwo MAG 2008

27 stycznia 2012

Wszystko czerwone

SF science-fiction czyli po polskiemu fantastyka-naukowa. Wielu ludzi się tym zajmuje, czy to pisząc książki, czy rysując komiksy, czy kręcąc filmy. Czasem więcej jest w tym nauki niż fantastyki, czasem jest to całkiem nieźle wyważone, a czasami z nauką wygrywa fantastyka. Nie wszystko więc co się pod tym hasłem mieści musi być jednocześnie dysertacją. Czasem może nawet lepiej, że nią nie jest. Jak powiedział Albert Einstein  "Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, i przychodzi taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on właśnie to robi", może właśnie dzięki takim nieortodoksyjnym fantastom, naukowcy "odkryją", że rzeczywistość można spienić, a struny można wprawić w drgania.

Może kiedyś, o ile się dzielnie nie wykończymy, wyruszymy w kosmos i zbadamy niezbadane przestrzenie. Może trafimy tam na coś, co jest nieprawdopodobne, a według naszego stanu wiedzy nawet niemożliwe. Możliwym jest nawet to, że znajdziemy pozostałości jakiejś innej cywilizacji, znacznie bardziej zaawansowanej od nas. Czy będziemy potrafili zrozumieć co oni chcieli osiągać poprzez swoje działania. Czy też powodowani buńczucznością i pychą, badając czy eksplorując te pozostałości, nie sprowadzimy zagrożenia na samych siebie.

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda, ha, a jak jeszcze można na tym zarobić, to na pewno znajdą się chętni  i interesowni. Furda niebezpieczeństwo, jakoś sobie z nim poradzimy, a jak nie my, to znajdzie się jakiś wiedźmin, który to ubije. I tak to się kręci, aż przychodzi coś takiego, co się ubić nie da i wtedy zostaje tylko uciekać. Ale jak to, zostawić taki interes, musi znaleźć się jakieś wyjście. I właśnie o tym jest ta powieść, wartka akcja, niesamowite przygody, pościgi i ucieczki, wiedźmini z torpedami protonowymi, potwory wielkości Jowisza, inkluzje i dyfuzje, dysfunkcje rzeczywistości, no i smoki, tak smoki też są.

Gdyby jeszcze autor nie zmieniał punktu widzenia, i nie przeskakiwał z osoby na osobę, czytałoby się książkę znacznie przyjemniej i zarobiłaby znacznie więcej niźli te marne 6/10. Ale mimo to warto dać się ponieść przygodzie. Niektóre z rozdziałów ukazały się jako osobne powiadania w "Science Fiction, Fantasy & Horror" (7/2006;1 i 6/2007)

Andrzej W. Sawicki "Inkluzja" Wydawca Fabryka Słów Sp.z o.o. 2009

23 stycznia 2012

Jogging for everyone

Dziwny film wczoraj widziałem. Wszystkim zamiast becikowego dają zegarek. Sam z własnego doświadczenia wiem, że jak się ma zegarek, to zazwyczaj jest się wszędzie spóźnionym i  trzeba z wywalonym jęzorem gnać. Nie inaczej jest w tym filmie, wszyscy się gdzieś spieszą. Niektórzy, co inteligentniejsi, to sobie ten zegarek zasłonili i ci na spokojnie, bez nerwów, czasem nawet gdzieś usiądą. Jest też druga strona medalu, ponoć bieganie dobrze wpływa na zdrowie, ale to chyba nieprawda, bo co chwila, któryś z tych biegaczy pada na zawał. Ale kondyche mają niesamowitą, całe miasto w jednym tempie. Może chodziło o zaoszczędzenie na stworzeniu komunikacji miejskiej. 

Bardzo mi się podobało, że wszyscy są przyjaciółmi. Przytulają się, obściskują, nawet jak się nie lubią za bardzo. To chyba dzięki tej akcji free hugs.

Poza tymi zegarkami, w przyszłości nic się nie zmienia, a jeśli już, to raczej cofniemy się w rozwoju. Nie ma prawie samochodów, a te co je widać, to już teraz są takie lekko przechodzone. Maszyny w fabryce przypominają  te z okresu rewolucji przemysłowej. Komórki za to wyjdą z mody i to mnie pociesza, znowu będą zwykłe stacjonarne aparaty ze słuchawką na kabelku.

Szkoda tylko, że w filmie nie zagrali żadni aktorzy. Pewnie im się te zegarki nie podobały (i wcale im się nie dziwie). Jeśli kiedykolwiek zaczną przyznawać Oscara za najbardziej zdziwioną minę, to główna bohaterka ma go w kieszeni i to dożywotnio. Jak można przez cały film mieć zdziwiony wyraz twarzy, nawet uśmiechając się, mistrzostwo świata.

Jak dla mnie 6/10 za pomysł i tylko za pomysł.
"Wyścig z czasem" tyt. org. "In Time" reż. scen. Andrew Niccol w głównych rolach Justin Timberlake i Amanda Seyfried

21 stycznia 2012

Pizza tańczy i śpiewa, normalnie festiwal

Powiem krótko, nieprzyzwoicie się obżarłem. Poszedłem na festiwal pizzy i żeby pokątnie nie reklamować, nie powiem do której pizzyhut. Odbywa się to w ten sposób, że dostajecie olbrzymi talerz, a na niego jeden kawałek pizzy. Nie wybiera się rodzaju, tylko dostaje się taki jaki akurat się upiecze. Na cienkim, na grubym, a czasem z jakimiś białym serem, co komu wypadnie temu bęc. Czasem jest to duża pizza, czasem średnia, a czasem mała. Zjadacie jeden, dostajecie następny i tak w kółko, aż pękniecie albo się przejecie. Możecie odmówić, jeśli jakiś rodzaj pizzy wam nie odpowiada (nie bierzcie marakeszu, nie jest najlepszy). Jeśli chcielibyście sobie przerwę zrobić, to nie odmawiajcie, bo zaraz was dopadną i będą chcieli coś jeszcze podać, tylko weźcie sobie kawałek pizzy i go powoli konsumujcie, gryząc dokładnie i napawając kubeczki smakowe.

Niedawno był tam festiwal makaronu, nie poszedłem, ale teraz ciekawość mnie zżera (to, że jestem napchany jak prosiak, zupełnie nie przeszkadza) jak to się odbywało? Dostawałeś na start 10 kg makaronu i donoszono sos, a ty wybierałeś ile makaronu zjesz akurat z tym sosem, czy może było jak w Misiu?

W związku z makaronem przypomniała mi się wycieczka do Jugosławii. Był kiedyś taki kraj, całkiem fajny, ale wojna go zniszczyła. No ale ja nie o historii Bałkanów chciałem powiedzieć, tylko o mojej przygodzie z żywieniem zbiorowym na zorganizowanej wycieczce. Przez całe dwa tygodnie na obiad była jedna zupa, zupa powszechnie nazywana rosołem. Trzeba jednak przyznać, że każdego dnia był w niej inny makaron, a to jakieś literki, a to krajanka, gniazda, tasiemki, zwierzątka (za wyjątkiem much), rybki i wiele wiele innych. Mogę więc śmiało powiedzieć, że jeden festiwal makaronów już przeżyłem.

19 stycznia 2012

Smok smokopodobny

Nie upłynęło zbyt wiele czasu, a ja już jestem po lekturze II tomu Pogodnika III kategorii. Jako, że kilka zmian wprowadza on do wiedzy o świecie w porównaniu do tomu pierwszego, to właśnie nimi się zajmiemy:

Mag - niektórzy umieją czarować, ale są to przestępcy zamknięci w lochach akademii magii.Poza wodą Mag nie lubi jeszcze ślubów, a już zwłaszcza własnych.
Smok - wredne bydle. Pod żadnym pozorem nie dotykać wylinki. Można używać jako broni lotniczej mimo tego, że nie lata. Nie ma konwencji o nie stosowaniu broni biologicznej.
Dekorator wnętrz - jak łatwo się domyślić nie dekoruje wnętrz. Ma, a raczej miał żółwia.
Panna dworu - uważać na  szpilki w rękach, a zwłaszcza na te na nogach.
Choroba - najlepszy czas na robienie interesów, wymigiwanie się od wszelkich obowiązków i robienie szwindli.
Niebo - może pęc.
Świt - najlepszy czas na pożegnania.
Dom - może się zamienić w plaże, plaża z tego powodu nie zamienia się w domy.
Okładka - służy do wprowadzania w błąd. To raczej smok ujeżdża Pogodnika.
5/10 - pogodne ale Pratchett to to nie jest, Douglas Adams też nie, może raczej coś à la Jaś Fasola.

Definicje na podstawie "Wojny balonowej" Romualda Pawlaka wydanego przez Fabrykę Słów anno domini 2006

13 stycznia 2012

Pogodny (nie) pogodnik

Pogodnik - dawna nazwa Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Indentyczny sposób działania i podobne efekty.
III kategorii - oddział terenowy.
Mag - osoba nader czarująca ale nieumiejąca czarować. Osobnik wiecznie głodny, spragniony (ale nie przepadający za wodą, a już zwłaszcza słoną, falującą i w dużej ilości) i niedopieszczony.
Malarz - ktoś na kim trzeba się zemścić za wszystko dobro jakie spotkało Maga w życiu.
Szyper - osobnik topiący własne okręty, najlepiej razem z załogą.
Pirat - morski wczesny Janosik, napada żeby oddać kosztowności (nie musisz być biedny).
Karzeł - małe, wredne i brzydkie. Coś jak taboret na środku pokoju w nocy.
Smok - obejrzyj "Coś" Jona Carpentera.
Panna dworu - patrz Karzeł tylko, że niebrzydkie, niemałe i nie zawsze wredne. Coś jak krzesło na imprezie tanecznej w małym pomieszczeniu.
Latarnia - nie świeci przykładem choć przykłada się do swoich obowiązków, jakiekolwiek one są.
Pech; Nieszczęście - coraz lepsza praca, coraz mniej obowiązków, coraz większe profity, coraz lepszy wikt i opierunek.
Polowanie - nie trzeba mieć Flinty żeby się dobrze bawić na polowaniu.
Dracena - Gromada okrytonasienne (Magnoliophyta Cronquist), podgromada Magnoliophytina Frohne & U. Jensen ex Reveal, klasa jednoliścienne (Liliopsida Brongn.), podklasa liliowe (Liliidae J.H. Schaffn.), nadrząd Lilianae Takht., rząd Asteliales Dumort., rodzina dracenowate (Dracaenaceae Salisb.). Tu główne bóstwo, ma cztery siostry, męża i ulubione zwierzątko Krakena.
Kraken - obejrzyj "Piraci z Karaibów".














Nuda - inaczej Tortury.
Tortury - wyjątkowo nudna zabawa.
Dowcip - zespół działań prowadzących do śmierci lub czegoś jeszcze gorszego.
5/10 - ocena końcowa, dodam tylko, że książka doskonała na niepogodę.

Definicje na podstawie "Czarem i Smokiem" Romualda Pawlaka wydanego przez Fabrykę Słów anno domini 2005

11 stycznia 2012

Jak Tuwim ferszlus roztrajbował

Napisałem krótką rozprawkę o przydatności auto-translatora i przypomniałem sobie opowiadanko Juliana Tuwima "Ślusarz", a jak już je sobie przypomniałem, to zapragnąłem je tu mieć, oto one:

W łazience coś się zatkało, rura chrapała przeraźliwie, aż do przeciągłego wycia, woda kapała ciurkiem. Po wypróbowaniu kilku domowych środków zaradczych (dłubanie w rurze szczoteczką do zębów, dmuchanie w otwór, ustna perswazja etc.) - sprowadziłem ślusarza.
Ślusarz był chudy, wysoki, z siwą szczeciną na twarzy, w okularach na ostrym nosie. Patrzył spode łba wielkiemi niebieskiemi oczyma, jakimś załzawionym wzrokiem. Wszedł do łazienki, pokręcił krany na wszystkie strony, stuknął młotkiem w rurę i powiedział:
- Ferszlus trzeba roztrajbować.
Szybka ta diagnoza zaimponowała mi wprawdzie, nie mrugnąłem jednak i zapytałem:
- A dlaczego?
Ślusarz był zaskoczony moją ciekawością, ale po pierwszym odruchu zdziwienia, które wyraziło się w spojrzeniu sponad okularów, chrząknął i rzekł:
- Bo droselklapa tandetnie zblindowana i ryksztosuje.
- Aha, powiedziałem, rozumiem! Więc gdyby droselklapa była w swoim czasie solidnie zablindowana, nie ryksztosowała by teraz i roztrajbowanie ferszlusu byłoby zbyteczne?
- Ano chyba. A teraz pufer trzeba lochować, czyli dać mu szprajc, żeby tender udychtować. 

Trzy razy stuknąłem młotkiem w kran, pokiwałem głową i stwierdziłem:
- Nawet słychać.
Ślusarz spojrzał dość zdumiony:
- Co słychać?
- Słychać, że tender nie udychtowany. Ale przekonany jestem, że gdy pan mu da odpowiedni szprajc przez lochowanie pufra, to droselklapa zostanie zablindowana, nie będzie już więcej ryksztosować i, co za tym idzie ferszlus będzie roztrajbowany.
I zmierzyłem ślusarza zimnem, bezczelnem spojrzeniem. Moja fachowa wymowa oraz nonszalancja, z jaką sypałem zasłyszanemi po raz pierwszy w życiu terminami, zbiła z tropu ascetycznego ślusarza. Poczuł, że musi mi czemś zaimponować.
- Ale teraz nie zrobię, bo holajzy nie zabrałem. A kosztować będzie reperacja - wyczekał chwilę, by zmiażdżyć mnie efektem ceny - kosztować będzie... 7 złotych 85 groszy.
- To niedużo, odrzekłem spokojnie. Myślałem, że co najmniej dwa razy tyle. Co się zaś tyczy holajzy, to doprawdy nie widzę potrzeby, aby pan miał fatygować się po nią do domu. Spróbujemy bez holajzy.
Ślusarz był blady i nienawidził mnie. Uśmiechnął się drwiąco i powiedział:
- Bez holajzy? Jak ja mam bez holajzy lochbajtel kryptować? Żeby trychter był na szoner robiony, to tak. Ale on jest krajcowany i we flanszy culajtungu nie ma, to na sam abszperwentyl nie zrobię.
- No wie pan, zawołałem, rozkładając ręce, czegoś podobnego nie spodziewałem się po panu! Więc ten trychter według pana nie jest zrobiony na szoner? Ha, ha, ha! Pusty śmiech mnie bierze! Gdzież on na litość Boga jest krajcowany?
- Jak to, gdzie? warknął ślusarz. Przecież ma kajlę na uberlaufie!
Zarumieniłem się po uszy i szepnąłem wstydliwie:
- Rzeczywiście. Nie zauważyłem, że na uberlaufie jest kajla. W takim razie - zwracam honor: bez holajzy ani rusz.
I poszedł po holajzę. Albowiem z powodu kajli na uberlaufie trychter rzeczywiście robiony był na szoner, nie zaś krajcowany, i bez holajzy w żaden sposób nie udałoby się zakryptować lochbajtela w celu udychtowania pufra i dania mu szprajcy przez lochowanie tendra, aby roztrajbować ferszlus, który źle działa, że droselklapę tandetnie zablindowano i teraz ryksztosuje. 


I nadal nie wiem, co to ta holajza?

07 stycznia 2012

Buta tuba "Tabu"

Mówi się, że co dwie głowy, to nie jedna. Tylko czy wzięto, w tym równaniu, pod uwagę możliwość zaistnienia dwóch półgłówków?

Casey Hill to pseudonim literacki małżeństwa Kevina i Melissy Hill.

Zaraz jakiś domorosły detektyw doda dwa do dwóch i wyjdzie mu, że książka jest słaba. Otóż nie, nie można powiedzieć, ani napisać, że "Tabu" jest słabą pozycją. Napisana jest dobrze warsztatowo, autorzy stworzyli całkiem niezły duet. Czemu więc ten wstęp o półgłówkach. Bo od dłuższego czasu nie mogę dojść, do jakiego gatunku tą książkę przypisać. Thriller to to nie jest, bo choć trup się ściele gęsto, to okrucieństwo na tle tego, co na co dzień prawie, widzimy i słyszymy dzięki mediom jest znikome i nie przeraża. Kryminał też nie, śledztwo jest tu potraktowane po macoszemu, i raczej można by wziąć tą książkę za ostrą satyrę na nieudolność i niewydolność organów ścigania, gdyby nie to, że autorzy raczej starali się pisać na poważnie. Najbliżej temu do książki psychologicznej, bo mamy tu i nieźle opisaną osobowość socjopatyczną, i główna bohaterka zmaga się z demonami przeszłości, oraz jej ojciec, który przeżył załamanie, no i funkcjonariusz cierpiący na jatrofobie. I wydaje mi się, że autorzy też nie bardzo wiedzieli jaki ma być efekt końcowy tej ich radosnej twórczości, więc wyszło jak wyszło.

Po sukcesach seriali "Bones" i "CSI" spodziewałem się wysypu książek o zbliżonej tematyce. To miało być coś podobnego, niestety nie wyszło. "Doświadczeni" detektywi zachowują się jakby pierwszy raz przyszło im prowadzić śledztwo. Wybitni specjaliści kryminalistyki i nauk pokrewnych, nie bardzo potrafią zinterpretować znalezione ślady. Ty drogi czytelniku już będziesz wiedział, kto i prawdopodobnie czemu, zaś cały sztab ludzi prowadzących śledztwo będzie nadal w lesie, a to coś nie tak. Mam też problem z wyobrażeniem sobie dalszego ciągu, jest to bowiem pierwszy tom serii, o ile nagle i niespodziewanie nie powiększy się rodzina głównej bohaterki lub innych stróżów prawa biorących udział w tej opowieści lub o ile autorzy nie zmienią formuły prowadzenia czytelnika przez swoje opowiadanie.

"Tabu" u mnie zarabia 5/10, z tego może być coś dobrego, ale ... . Nie skreślam ale nie pochłonęła mnie ta historia, jak będzie okazja, to przeczytam kontynuacje, jak nie, nie będę cierpiał mąk piekielnych niecierpliwości.

Casey Hill "Tabu" tyt. org. "Taboo" Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 2011


04 stycznia 2012

Egzorcyzmy à la Chandler

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to tekst na okładce "Powieść twórcy Constantine'a". Też jest się czym chwalić, znam wielu takich (wy)twórców, a to Karolka, a to Maćka czy też Joli. Ponoć czymś pochwalić się trzeba, to można i stworzeniem Constantine. Ale już po kilku stronach domyśliłem się o kogo chodzi. A chodzi o naszego drogiego Reeve'go, bohatera, pogromcę prędkości, ratującego świat przed zarazą, maszynami czy siłami nieczystymi jako Constantine właśnie.

Książka okazała się być doskonałym noir kryminałem i to w Chandlerowskim stylu. Co prawda główny bohater nie jest detektywem tylko egzorcystą, nie używa pistoletu tylko fletu (dla osób o wybujałej fantazji erotycznej, chodzi o instrument muzyczny) i zamiast podrywać dziewczyny, chodzi do łóżka z sukkubem, to reszta się mniej więcej zgadza z kanonem. Mamy wypalonego i zmęczonego życiem Feliksa Castora, może nie o posturze Mitchuma, ale o gołębim sercu Marlowa. Mającego mroczną przeszłość, choć może nie trupa w szafie ale szatana w przyjacielu, zaś samego przyjaciela w domu dla psychicznie niesprawnych. Mamy ohydną zbrodnie, choć zamiast trupa, po stronach książki snuje się duch, który niegdyś należał do zamordowanej w okrutny sposób dziewczyny. I mamy śledztwo, które zataczając coraz szersze kręgi, naraża naszego bohatera na coraz większe nieprzyjemności, a czasami wręcz przeciwnie. Pobity, zrzucony ze schodów, duszony, przekupywany, gryziony (gryziony?) i w końcu nieomal zgwałcony na śmierć dzielny egzorcysta dociera w końcu do prawdy, a mordercą okazuje się .... o nie, nie powiem Wam, sami przeczytajcie, bo warto. Pełna autoironicznego podejścia do życia postawa Castora pobudza do uśmiechu, zaś treść, niespodziewane zwroty akcji, pomysłowe i przemyślane meandry śledztwa przykuwają uwagę i nie dają się oderwać od lektury.

Książka zasługuje na 8/10 jest napisana z nerwem i wprawą. Postacie mają kształt i głębię, oraz charakter. Zostało teraz czekać co będzie dalej, a ciekawość zżera.

Mike Carey "Mój własny diabeł" tyt. org. "The devil you know" Wydawnictwo MAG 2008

Powoli startujemy z tą taczką

Jako, że blog przybiera powoli kształt jaki chciałem mu nadać, trzeba wziąć się za tą trudniejszą część i wypełniać go powoli treścią. O założeniu bloga myślałem już od kilu lat ale, że nie jestem osobą, która lubuje się w ekshibicjonizmie, a już zwłaszcza emocjonalnym, podchodziłem do tego pomysłu jak pies do jeża.

Teraz pewnie ciekawi Was co mnie skłoniło żeby jednak zacząć. A to akurat jest banalne drogi Watsonie, dość pozytywny odbiór tego co napisałem na jednym z portali, więc pomyślałem "czemu nie, może warto spróbować swoich sił?".  Przy okazji będzie to taka moja dodatkowa pamięć zewnętrzna, bo ta w środku powoli zaczyna zawodzić. Starość nie radość.

Zatem startujemy. Nie obiecuje, że co dzień coś się tu pojawi nowego, czytam dość powoli i z uwagą. Choć dużo oglądam filmów ale nie o każdym warto cokolwiek napisać. Niecodziennie też coś kopnie moją dusze w zadek i każe się jej ruszyć i podziwiać widoki czy dźwięki. Ale będę się starał, jak mi to wyjdzie, zobaczy się.


02 stycznia 2012

Pierworodny

To mój pierwszy post i właściwie pierwszy blog. Zaczynam dziś, a kiedy skończę, pojęcia nie mam. Blog jak widać jest w trakcie budowy i na pewno będzie się zmieniał.

O czym będzie, o wszystkim. Ale głównie skupie się  na tym co czytam, czyli książkach, i na tym co oglądam, czyli filmach. Niewykluczone jest, że jak mnie coś poruszy, to rzuci mi się na bloga. Czasami tak mam. Może to być jakaś niesamowita muzyka, reklama, plakat, obraz, rozmowa. Mam nadzieję, że będzie ciekawie, czasem zabawnie, czasem ostro, czasem wyszukanie, a zazwyczaj prosto.

Na dzisiaj dość.