28 maja 2014

Ach, jakże było wspaniale

Przepraszamżedopieroteraz, ale ostatnie dwa dni zajęły mi sprawy rodzinne, trochę zaniedbane przez cztery dni targowe. Choć może nie uczestniczyłem w dyskusjach panelowych, pogadankach plenerowych i debatach naukowych, to samo oblecenie stoisk targowych i pobieżne choćby ich obejrzenie zajmowało nieco czasu. Przez pierwsze dwa dni, tegoroczne targi niczym nie różniły się od zeszłorocznych, może tylko tym, że stoiska były nieco lepiej rozstawione. Mnie osobiście, spodobało się stoisko "Wielkiej litery", bo było inne od pozostałych i wszystko było zrobione pod ów wystrój, nawet lista spotkań z autorami. Za to, trochę in minus, zaskoczył mnie jako (dawno co prawda nie sprawdzałem, ale chyba nadal) mężczyznę "Prószyński i S-ka". Chyba jest to pierwsze wydawnictwo, które tak jawnie dyskryminuje facetów. Dla kobiet był o 10% większy rabat niźli dla nas, na szczęście zawsze można znaleźć chętne do pomocy białogłowy, chwała Wam za to dziewczyny (Wy już dobrze wiecie o kim piszę). W piątek, tuż przed końcem dnia zaczął się ruch na płycie stadionu.




Stawiano namioty, budki z żarciem, rozwijano i malowano na zielono trawę (żartuję tylko rozwijano już wcześniej była pomalowana)(a ten trawniczek pod logo targów, to początki czytelni i późniejszego miejsca wymiany), stawiano barierki (coby nikt nie wyżarł trawy pewnikiem), budowano sceny, pojawił się nawet niewielki zagajnik (który potem rozpełzł się po płycie i wtopił w beton). Ciekawe, że nikt nie pomyślał o tojtojach. W sobotę przybyłem aby  wypróbować czytelnie i muszę powiedzieć, że leżak jest przereklamowany jako wygodne siedzisko do czytania. Znacznie wygodniejsze są krzesełka stadionowe. Bardzo, ale to  dużo bardzo, cieszył mnie fakt, że wiele pomysłów było skierowanych do najmłodszych. Toż właśnie oni przejmą po nas pałeczkę czytelnictwa.
Nie uda się to jednak, jeśli nie odciągniemy ich od internetu i telewizora i nie pokarzemy jak piękny i fascynujący jest świat własnej wyobraźni, podsycanej lekturą książek. Do tej pory dość skutecznie dzieciaki były zniechęcane. Głownie dzięki szkole podstawowej i kanonie lektur, niedobranych zupełnie do wieku i umysłowości młodych adeptów czytelnictwa. Rodziciele też nie są bez winy, niby można ich usprawiedliwiać gonitwą za chlebem, ale te 20 minut na "Poczytaj mi mamo czy tato" (czy też idąc z duchem czasu "druga mamo czy drugi tato"), można poświęcić swojej latorośli, nawet jeśli samemu się czegoś podobnego nie doświadczyło. Wydawcy też swoje dołożyli rezygnując przez jakiś czas z książek skierowanych do młodzieży. Ale to się na szczęście właśnie zmienia i idzie ku lepszemu. Dzieciaki miały świetną zabawę mażąc (być może też marząc) kredą po betonowych płytach boiska. Ganiały po płycie za Brombą, mogły posłuchać i popatrzeć na aktorów czytających bajki na jednej ze scen. Część się dobrze bawiła, a cześć była "zaszantażowana" by dobrze się bawić późniejszą wyprawą do maka na kurczaka (autentyczne podsłuchane).

A w niedzielę to ja bawiłem się najlepiej. Już za pięć dziesiąta byłem na stadionie, coby punktualnie o dziesiątej stanąć  w ogrodzonym barierkami punkcie wymiany. Tak właśnie wyglądał stół, zanim pojawiły się książki przez was przyniesione. Dziewczyny z lubimyczytac.pl się postarały niesamowicie. Były książki, które miały premierę dosłownie tuż przed targami, jak na ten przykład "Troje" Sarah Lutz i było ich dużo, bardzo dużo (tu oczywiście ukłony dla wydawców, którzy się szarpnęli i dali: Dolnośląskie, Książnica, Media Rodzina, Muza, Prószyński i S-ka, Rebis, Sine Qua Non, Świat Książki, Wielka Litera, Wydawnictwo Literackie, Znak i Zysk i S-ka, dzięki wielkie, bo jesteście wielcy w tym co robicie). Na kilkanaście minut przed rozpoczęciem wymiany zaczęliśmy zbierać przez was przytargane książki. To co odnotowuje na plus, to to, że coraz więcej ludzi przynosi książki, które sobie spod serca ujęli, jak to się mówi. Choć oczywiście dużo było też tych tak zwanych "cwanych" gości, którzy zaopatrzyli się w pięć przecenionych książek z koszy przed stadionem, jeśli myślicie, że tego nie widzimy, to się mylicie, ale nie nam krzywdę robicie (i nie dlatego nie reagujemy, musimy to przyjąć, bo wszystko jest w zgodzie z regulaminem, ale jest nam przykro, bo wiemy, że kilka ostatnich osób odejdzie nieco zawiedzionych), tylko tym, którzy przychodzą po was, może czas przestać głupio cwaniakować. Ale trafiały się perełki, ja wyrwałem najnowszego BaxteroPratchetta i nie uwierzycie ale "Upadek gigantów" Folletta (1067 stron, kiedy ja to przeczytam (ofiarodawcom bardzo dziękuję, ale to bardzo)). Kolejkę udało się rozładować przed dwunastą, jak zwykle musieliśmy trochę poganiać czytaczy, którzy rozkładali się obozem, aby sobie poczytać przed ostatecznym wyborem. Jak słusznie zauważyliście, było w tym roku mało miejsca i tylko jeden stół (który potem stał się sceną dla jakiegoś performansu). Nie była to jednak nasza wina (mam na myśli lubimy), tylko decyzja organizatora targów, zatem darujcie, może w przyszłym roku dadzą się przekonać, że tak jest troszku niewygodnie.
Najlepsze zostawiłem na koniec. Otóż o godzinie trzynastej, kiedy powoli zbieraliśmy graty, zostaliśmy prawie na kopach wygnani z tego grajdołka, w którym odbywała się wymiana. Powodem wykopków, był przyjazd pierwszej damy. Szkoda, że żaden z piarowców nie powiedział stołkoprzylgom okołorządowym, że mogliście sobie małym kosztem zrobić dobrze. Choćby, pierwsza dama, gdyby pojawiła się za kwadrans dwunasta, to: po pierwsze nie stałaby w kolejce bo już jej nie było (kolejki oczywiście); po drugie książki przytachałby pewnie borowik (bo nie wierze, że nie stać was z funduszu reprezentacyjnego wydać ten tysiąc złoty, na trzydzieści książek); po trzecie blichtr nie wytarłby się podczas przeglądu stołu, bo pewnikiem ludziska ustąpiliby tak znamienitej osobie miejsca (a jeśliby nawet nie, to borowiki by im w tym pomogli); po czwarte ważność też by nie ucierpiała za bardzo (a może nawet by się wzmocniła, że nawet takie szychy lubią pobuszować w książkach), po piąte wielu ucieszyłoby się z tych kilkudziesięciu nowości, które pojawiłyby się na stole, a blogerów było bez liku (co to reklama szeptana chyba nikomu tłumaczyć nie muszę). I nie musiałaby być to pierwsza dama, żona ministra kultury, też byłaby git. A tak to się tylko uśmiechłem, pomogłem dziewczynom zabrać się ze wszystkim i poszli my precz, coby godności swoją pospolitością nie hańbić.
Zapewne domyśliliście się, że te okładki po bokach, to takie chwalipięctwo zdobyczami i macie rację. Chwalę się, bo jest się czym pochwalić. Za to adrenalina wam skoczy jak powiem, że na to wszystko wydałem, uwaga, 10 złotych (słownie i dosłownie dziesięć złociszów). Jedna kupiona, jedna dostana od lubimy za pomoc, pięć z wymiany i cztery za sprzątanie (nie bardzo było z czego wybrać, ale darowanej książce w kartki się nie zagląda). Zziajany, zgoniony, zmęczony, zdźwigany ale uradowany wracałem z targów do domu, bo mam co czytać, czego i wam życzę.
Targi uważam za udane i czekam na następne, może będą lepsze.

21 maja 2014

To już jutro

Tak, tak, jutro Stadion Narodowy w Warszawie nie będzie dla graczy, słuchaczy czy gadaczy, ale cały będzie dla nas, dla czytaczy (choć są i wśród nas słuchacze, ale to tam takie aberracje). Cztery dni książkowego i okołoksiążkowego szaleństwa (ale to zdrowe szaleństwo).
Godziny otwarcia:
22.05         10.00 - 18.00
23.05         10.00 - 19.00
24.05         10.00 - 19.00
25.05         10.00 - 17.00 (a 26 mamy Dzień Mamy dlatego nad książką dla niej się zastanawiamy)

Łącznie 33 godziny z książką i o książce. Będą oczywiście książki w niezwykle atrakcyjnych cenach, wydawcy odświętnie wystrojeni, autorzy z długopisami uradowani i kupa (tym razem bez kupy, bo na trawniczek na środku stadionu psów się nie wyprowadza) atrakcji. Można się przebrać za coś lub kogoś. Będzie Festiwal Komiksowa Warszawa i  wiele atrakcji z tym związanych, nie tylko dla dzieci. Przyznane zostaną nagrody i ogłoszone nominacje do innych nagród. Będą prelekcje, będą czytaniem uczłowieczać (ciekawe kogo?) i będzie można poczytać wylegując się na leżakach. Zaś w niedziele będzie to na co ja czekam z utęsknieniem cały rok

Jak co roku biorę w tym udział jako wolontariusz. Przypominam aby nie przynosić podręczników, słowników, instrukcji obsługi, książek kucharskich, atlasów i przewodników, katalogów reklamowych, wszelkiego typu poradników i własnych rękopisów. I niech to co przyniesiecie przypomina jeszcze książkę, a nie zbiór luźnych kartek czy połączenie ścierki do podłogi z talerzem obiadowym (zdarzało się niestety). Możecie przynieść ile uniesiecie, ale zabrać będzie można maksymalnie pięć książek. Wstęp na wymianę jest bezpłatny ale trzeba kupić bilet na targi:
Pięć zeta bilet ulgowy (Emeryci i renciści oraz naukobiorcy do 26 roku życia).
Dychę kosztuje jednorazowe wejście dla normalnych.
Osiemnaście zapłaci zorganizowana rodzina (maksymalnie 3+2).
Dwadzieścia osiem kosztuje karnet na wszystkie dni targowe.
Za darmochę wchodzą bibliotekarze i księgarze (trza mieć papier potwierdzający i działa to tylko w czwartek i piątek), dziennikarze legitymujący się, hałastry uczniów i studentów pod opieką profesora, stonka poniżej dwunastego roku życia oraz seniorzy starsi powyżej siedemdziesiątki, osoby nie w pełni sprawne wraz z opiekunem i bezrobotni (z kartką z Urzędu Bezpracy)
A jak już się jakoś wkręcicie i dotargacie, to mnie spotkacie (doprawdy nie wiem co gorsze)
Zapraszam :)

14 maja 2014

Godzilla jednorazowa

Dzięki konkursowi na stronie FILMWEB i sieci kin CC, byłem na przedpremierowym pokazie najnowszego filmu, o jednym z najlepiej rozpoznawalnych potworków kina (i nie chodzi tu o jakość filmów, tylko o głównego bohatera). Na starcie tej opinii chcę powiedzieć, że to nie moja Godzilla. Nie jest to jaszczurka Emmericha, bliżej jej do japońskiego oryginału, ale to jednak nie to. Mojej Godzilli, co prawda robiły się fałdy na zgięciach, czasami groteskowo podrygiwały co poniektóre partie ciała i miała problemy z chodzeniem, ale była bardziej ludzka. Czasem zła, czasem złośliwa, a czasami dobra. Ta nowa, to taki przerośnięty ponad miarę dinozaur, który z bliżej niewyjaśnionych powodów, boi się amerykańskich lotniskowców.

Jeśli wybieracie się na ten film, możecie odpuścić sobie, zupełnie swobodnie i bez większego żalu, pierwszą godzinę. Jest to bowiem melodramat z Juliette Binoche i Bryan Cranston'em w rolach głównych. Ona ginie w katastrofie, a on rozpacza po jej utracie, nie mogąc się z tym pogodzić i sobie wybaczyć. My mamy to na co dzień, co prawda Juliette nie umiera, ale pewnie już wielu rozpacza, spłacając raty kredytu. Godzilli i tak nie uświadczysz.

Pamiętacie zapewne te epickie walki gumowej Godzilli z chordami lateksowych potworów, armiami żołnierzyków i modelami czołgów, dział laserowych, zamrażających promieni wystrzeliwanych z modeli jakiś latających fortec, czy też opancerzonych plastikiem cybergodzilli made in Japan. Te rozpadające się makiety miast i rozchlapujące morza, budziły zarazem grozę i fascynację, że zbudowano to tylko po to, żeby gościu w gumowym kombinezonie to porozwalał, ależ ja mu zazdrościłem. Ta nowa Godzilla głównie pływa. Wychodzi na brzeg raz, robi swoje i odpływa. Nie roznosi połowy miasta, a drugiej nie spala swoim radioaktywnym płomieniem, dla zabawy i ku uciesze widzów. Nie bawi się też kolejką, ani w elektryka, nie roznosi gór, ani nie ćwiczy karate. Realizm ma niestety swoje zady i walety.
Zaletą jest to, że wszystko wygląda realistycznie, wadą, że z powodu realistycznego wyglądu niewiele widać. Większość obrazu przesłaniają chmury, jakieś opary, dymy pożarów, wybuchy i tumany kurzu unoszącego się, z walących się drapaczy chmur. Już nic nie pisząc o ciemnościach. A ten realizm też czasem szedł na piwo, choćbym bardzo chciał, nie byłem w stanie uwierzyć, że Godzilla, mimo swoich rozmiarów, jest w stanie wywołać piętnastometrową  falę tsunami. Może przypominacie sobie (o ile oglądaliście, którąś z japońskich Godzilli) te fontanny (czy w jej skali wodospady albo raczej krwiospady) krwi godzillej. Ta nowa Godzilla nie gniotsa, nie łamiotsa, jak ruski zegarek albo nokia 3310, choć na końcu mdleje jak panienka z dobrego domu. Potem wstaje i odpływa w kierunku wschodzącego słońca, jakby się nic nie wydarzyło. Ludzie się cieszą i wiwatują, doprawdy ciężko to zrozumieć. Jak i końcowy wybuch atomowy. Ponadto moja Godzilla była najważniejsza, reszta służyła jako tło, to ona grała główna rolę. Teraz na tle dramatów ludzkich, gdzieś w głębi albo obok, rozgrywa się bitwa potworów. Film powinien mieć tytuł "Melodramat z Godzillą" albo "Długa droga do domu i Godzilla". Na dwie godziny filmu, Godzilla dostała jakieś dwadzieścia minut i to też nie zawsze na pierwszym planie.

Technika 3D zastosowana w Godzilli, czyli kilka płaskich planów, mi się nie podoba. Potwornie męczy oczy, a na dokładkę gubi się przy dużej liczbie szczegółów. Co mi po takim trzy de, jak i tak tylko jeden plan jest ostry, a reszta rozmazana. Film widziałem wczoraj, ale nie chciało mi się nic pisać, bo bolały i piekły mnie oba oka. Dlaczego nie stosuje się techniki z Avatara? Jest za droga, czy zbyt trudna.

Ot taki kolejny średniak, z szumnym tytułem i zapowiedziami, oraz większością zawartą w trailerach. Dużo efektów, pięć czy sześć screamerów (bądźcie przygotowani, bo w 3D to ma inny wymiar). Można to obejrzeć, ale nie spodziewajcie się rewelacji, ja daje 6/10.

"Godzilla" scen. Max Borenstein reż. Gareth Edwarda w roli głównej na pewno nie Godzilla

12 maja 2014

Czy kiedyś się spotkamy?

Po długotrwałych i bardzo niebezpiecznych badaniach, naukowcy stwierdzili, że najniebezpieczniejszą dla ludzkiego życia planetą, jest... Ziemia. Jak do tej pory właśnie na niej, straciło życie najwięcej ludzi. Powodami zgonów jest zimno, ciepło, aura, flora i fauna, wypadki, choroby i zbyt długie na niej przebywanie. Dosłownie wszystko jest na niej zagrożeniem. Bardzo groźna planeta.

Czasami najbardziej niedorzeczne i najmniej prawdopodobne wytłumaczenie, czyjejś niespotykanej sprawności i niebotycznego szczęścia może okazać się zbyt proste.
Groźna planeta jest niebezpieczna dla tych, którzy jej zagrażają. Nie wszystko co próbuje cie udusić lub ugryźć czy też rozdeptać chce ci zrobić krzywdę. Może w ten sposób próbuje się odwdzięczyć?

Człowiek siedzi na tej swojej planetce od kilku tysiącleci i nadal niewiele o niej wie. Ile będzie się w stanie dowiedzieć, po kilku latach, o innej planecie, nawet intensywnie ją badając, i to przy użyciu coraz to lepszych narzędzi? Życie i śmierć choć są podobne, mogą znacznie się różnić w szczegółach. Czy będziemy to umieli dostrzec i prawidłowo zinterpretować?

Kiedyś, być może, wyruszymy w kosmos poznawać inne światy. Być może napotkamy taki, który dopiero wkracza na ścieżkę cywilizacyjną. Czy wolno nam będzie się wtrącać? Czerwony jeleń, biały jeleń poważny dylemat.
Jakie niespodzianki czekają nas w tym wielkim i niezbadanym wszechświecie? Jak nas zaskoczą odkrycia jakich dokonamy? Może się okazać, że już jesteśmy znani tam gdzieś i może nie od najgorszej strony. Może połowa życia czyjegoś, kogoś niezwykle zwykłego i nieprzeciętnie przeciętnego, będzie naszą wizytówką i przepustką do serc braci w rozumie.

Patrząc na lodowe rzeźby myślisz, to tylko lód, zestalona woda. Ale jakie są piękne, ulotne, jak pełne blasków i lśnień gdy pada na nie, zabójcze dla nich, światło słońca. Jak niezwykłym zjawiskiem mogłaby być cała planeta lodowych tworów. Czy w imię nauki i wyższego dobra można taki fenomen zniszczyć?

Opowieści marsjańskie, są jakby rosyjską odpowiedzią na Kroniki marsjańskie Bradburego i wcale nie są bardziej optymistyczne. Można by je nawet uznać za kontynuację, ukazującą ten sam problem z innej perspektywy.

I znowu ten nieziemski Bułyczow. Okazuje się być, nie tylko wnikliwym obserwatorem i prześmiewcą ludzkich i społecznych przywar swoich rodaków, czym rozśmieszał mnie w swoich opowiadaniach o Wielkim Guslarze. Tu pokazuje, że był także niesamowicie wrażliwym, wręcz empatycznym człowiekiem o nieograniczonej wyobraźni. Nie najgorsi w swoich opowieściach Cyganow i Firsow. Trochę słabsi Nikitin i Bilenkin. Ale dla samego Kira warto zapoznać się z tą pozycją, jemu daje 8/10 i to jemu cały zbiorek zawdzięcza szóstkę.

"Groźna planeta" Wybór i tłumaczenia Tadeusz Gosk "Szczęśliwa siódemka" Wydawca KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA 1980

06 maja 2014

Pokaż kotku co masz w środku

Czytam tą fantastykę, czasem nawet naukową. Podróżuję po kosmosie w te i we wte. Połykam parseki próżni, nie dziwne, że trochę tej pustki przeniknęło do głowy (co łacno poznać po tytule posta). Czas zmienić kierunek i wyruszyć wgłąb siebie, swojej istoty. Nie, nie mam tu na myśli podążania drogą środka, czy pogłębiania swych relacji drogą długich medytacji. Nie zamierzam też brać się za filozofię, ani zmieniać oświetlenia w celu większego oświecenia. Nic z tych rzeczy. Piszę o fizycznej wyprawie w głąb swego ja. Wyprawa do ludzkiego mózgu łodzią podwodną.

Zbudowanie w 1957 roku endoskopu światłowodowego, pozwoliło lekarzom zajrzeć w głąb żywego człowieka i to nie tylko tam, gdzie dotąd proktolog miał jeno wgląd. Do tej pory można było to zrobić dopiero po śmierci, kiedy płyny ustrojowe już nie krążyły, a proces rozkładu niszczył co delikatniejsze organy. Ujrzeli zadziwiający świat erytrocytów, leukocytów, osocza, płytek i innych składników krwi. Żywych tętniących organów, strumieni przepływów, zmiennych barw i płynnych kolorów. Zaraz musieli pokazać to innym i wtedy w głowach Jaya Bixbiego i Otto Klementa zrodził się pomysł.

Filmem zajęli się scenarzyści Harry Kleiner i David Duncan. Wyreżyserował go zaś Richard Fleischer. Zrobili to na tyle dobrze, że dostali nominację do nagrody Hugo za najlepszą prezentację dramatyczną. Nie pamiętam, w którym roku oglądałem ten film, ale zrobił na mnie niezłe wrażenie, bo pamiętam go do dziś. Przeciętny erytrocyt ma około siedmiu mikrometrów wielkości. Jak widzicie na zdjęciu z filmu łódź podwodna jest niewiele od niego większa. Ludzie nim płynący byli jeszcze mniejsi . Musieli mierzyć się z systemem obronnym organizmu i z przeciwnościami losu. Te efekty mogą obecnie trochę śmieszyć, łódź podwodna ze sklejki i czerwone krwinki z pluszu, ale weźcie pod uwagę to, że w 1967 film dostał nagrodę akademii za nie właśnie i drugą za scenografię. Słyszałem kilka lat temu pogłoski o remaku, ale nic z nich nie wynikło.

Książkę w 1966 roku napisał Isaac Asimov, na podstawie tego samego pomysłu. Mimo, że upływa pół wieku, książkę czyta się dobrze. Trzeba pamiętać, że nadal trwa zimna wojna, nie powinna więc dziwić wrogość, która właściwie trwa do dnia dzisiejszego (co gorsza, podsycona ostatnimi wydarzeniami). Co prawda teraz ciężej o sympatyków, ale szpiegów pewnie nadal nie brakuje. Można też lekko zmienić kierunek i będzie nadal działało.

Świetny pomysł, a jak to u Isaaca świetnie warsztatowo zrealizowany. Przygoda goni przygodę, statek i jego załoga goni przez serce, miota ich po płucach i uszach. Walczą z leukocytami i wypadkami (które okazują się nie być wypadkami). Aby wreszcie przekonać się, że prawda w oczy kole i mężczyźni też płaczą. Nie zdołali też ustrzec się miłości, ale jak się jest wielkości wirusa (ona jest, choroba, piękna, w filmie zagrała ją seksbomba ówczesna Raquel Welch, a i on nie kaszlący i nie słaby), to i tym świństwem łatwo się zarazić. Nawet taki mistrz nie ustrzegł się błędu, ale to tylko dobrze o nim świadczy. Cieszy brak nadmiernej pompatyczności. W sumie wychodzi 7/10.

Isaac Asimov "Fantastyczna podróż" tyt. org. "The fantastic voyage" Wydawca CIA-Books - SVARO, Ltd. 1991

02 maja 2014

Małe, ciasne ale własne

Ciekawość to pierwszy ponoć stopień do piekła. I coś w tym jest. Gdyby nie małpia ciekawość naszych przodków, to może nadal siedzielibyśmy na drzewach, jedząc banany i inne drobne bezkręgowce, iskając się co jakiś czas. Ale nie, im się zachciało jabłka. Mamy dzięki nim i nadal  małpiej ciekawości, teraz własne piekiełko na ziemi. Czasami ciekawość może mieć pozytywne skutki, ale to raczej rzadkość.

Ach jakby to było fajnie gdyby na każdą wycieczkę można było zabrać, nie tylko ciężki plecak lub walizę, ale własny pokój. Miejsce, w którym czujemy się najlepiej i najbezpieczniej. Już nic nie pisząc, o zabraniu ze sobą, swojego mieszkania czy domu rodzinnego wraz z ogródkiem. Dzięki napędowi grawitacyjnemu, do gwiazd ruszyły całe dzielnice, a nawet mniejsze miasta w całości. Niektóre osiadły na  planetach, zakładając na nich ziemskie kolonie. Inne wiodą tryb życia koczowniczy, wędrując od planety do planety. Poszukując pracy, a czasem swojego miejsca. Walczą z obcą cywilizacją, a czasami z innymi miastami, które zeszły na piracką drogę.

Tak właśnie zaczyna się ta przygoda. Gdzieś na skrzyżowaniu ciekawości, możliwości i potrzeb. Kolejne miasto ucieka z Ziemi na tułaczkę. Ale to nie będzie historia tego miasta. To historia ciekawskiego chłopca, który wcale nie zamierzał lecieć w kosmos, a którego los na zawsze zwiąże się z gwiazdami i jednym z największych koczowniczych miast jakie latają po naszej galaktyce.

Poleciałby człowiek, zwłaszcza jakby nie musiał odrywać zadka od najwygodniejszego, bo własnego fotela. Żaden problem, wystarczy sięgnąć po drugi tom cyklu Latających Miast. Zupełnie inny niż pierwszy, świetna przygoda i ten widok lecącego Manhattanu na tle gwiazd. To warte jest nawet 7/10 i polecenia.

James Blish "Życie wśród gwiazd" tyt. org. "A life for the stars" Wydawca Wydawnictwo Amber Sp.z o.o. 1994