I tak, ta książka daje się wyszaleć wyobraźni. Pięknie opisany alternatywny nasz świat, w którym rządzi magia. Magia, która zmienia wszystko. Począwszy od kosmetyków, budynków, poprzez technikę i technologię, wojskowość, biologie i genetykę, aż po pogodę. Ale wszystko ma też swoją ciemną stronę. Zbyt długie przebywanie w miejscach gdzie są silne oddziaływania magii, zmienia strukturę materii (w tym też genom u ludzi) w najmniej spodziewany sposób. Magia wypaczyła też historię. Rewolucja (ale nie przemysłowa tylko magicznokorporacyjna) w Anglii, po której następuje złoty wiek opisywany w książce, który to zaś kończy się wojną secesyjnoabolicjonistyczną ale nie w Stanach tylko w Albionie właśnie (swoją drogą ciekawe jak Anglicy przyjęli to bezkrólewie w alternatywnej Anglii MacLeod-a). A wszystko to opisane bardzo sugestywnym językiem, który uwidacznia mnóstwo detali, ale też pozwala na wiele czytelnikowi, któremu będzie się chciało poszukać między wierszami tego co autor tam ukrył. Nie będzie też opisywał wszystkich pajęczyn, ani rozkładu światła na trawie, mrocznych cieni w zamglonym porcie, ale wymusza na nas dowyobrażenie sobie tych pominiętych acz zasugerowanych w wykwintny sposób widoków.
Jest tylko jeden problem. Zaczynają mnie nużyć i męczyć opowieści, które wiodą znikąd donikąd. Coraz trudniej jest wpaść na w miarę oryginalny pomysł, rozumiem więc, że autorzy, którzy na taki wpadli zostawiają sobie furtkę do kontynuacji, ale mimo urody języka jakim posługuje się autor, taka książka "bez celu" pozostawia niedosyt. To tak jakby wyjątkowo dramatyczny mecz, o bardzo wysoką stawkę, zacząć oglądać od piętnastej minuty (co jeszcze jakoś straszne nie jest, można się dużo domyślić z sytuacji na boisku, z przejęcia komentatorów oraz wyniku wyświetlanego na tablicy) do 75 minuty, przy bezbramkowym remisie, który o niczym nie przesądza, i w tym momencie zamknąć oczy, zatkać uszy i wyjechać na jakieś odludzie. Niby okej, kto bogatemu zabroni, tylko po co było zaczynać? Mimo urody meczu, kunsztu zawodników, zaangażowania komentatorów, energii kibiców, bezsensowna godzina z życia.
W kilku opiniach o tej pozycji spotkałem się z określaniem jej jako steampunkowej. O ile wiek się może i zgadza, to nie ma w niej pary i technologii z nią związanej. Jest za to eter (i nie chodzi tu o C4H10O choć po nim też można mieć niezłe wizje różne piękne, tylko raczej o eter Arystotelesa, magiczną substancję wypełniającą kosmos) i związana z nim magia, która wpływa na wszystko.
Nie wiem czy dla samej nieukierunkowanej treści, pięknego języka (tłumacz odwalił kawał bardzo, ale to bardzo dobrej roboty, ukłony dla pana Wojciecha Próchniewicza), barokowego wręcz opisu onirycznozamglonego Albionu, warto poświęcić kilka godzin z życia. Może i warto, ale ja daje 6/10, mi (i tu podkreślam to słowo mi) czegoś zabrakło i to coś jest dla mnie ważne.
Ian R. MacLeod "Dom Burz" tyt. org. "The house of Storms" Wydawca Wydawnictwo MAG 2008
Po Twojej recenzji mam mieszane uczucia, bo choć cenię piękny język, to trochę za mało żeby dać się porwać lekturze
OdpowiedzUsuńA może wykryjesz trzecie dno, które mi umkło i okaże się, że głupoty niejaki fprefect wypisuje na temat fenomenalnego dzieła, wręcz kamienia milowego fantastyki. Ta lektura porywa tylko donikąd nie wiedzie (mnie).
UsuńBrzmi dosyć ciekawie, ale póki co mam inne książki z serii "Uczta wyobraźni" w kolejce. A końcówka Twojej recenzjia też jakoś szczególnie nie zachęca do lektury tej pozycji.
OdpowiedzUsuńDom Burz był zdecydowanie mniej zachwycający niż "Wieki światła". Tak jak napisałeś: czegoś brakowało, coś umknęło ;p
OdpowiedzUsuń