31 grudnia 2013

Przeżycia kolejnego roku


Już za chwilę 2013 przejdzie do historii. Życzę zatem wszystkim szampańskiej sylwestrowej zabawy. Do samego rana nawet, bo tak można się bawić tylko raz w roku.





Nie przejmuj się, że nie umiesz tańczyć, bo może się okazać, że jesteś w tym całkiem dobry (a przynajmniej nie najgorszy). A nawet jeśli, to kto to będzie pamiętał (pamiętaj zabrać wszystkie komórki i smartfony)?









Zaś w nadchodzącym 2014 nie zamykaj się na świat i nie odgradzaj zimnem i smutkiem, wyjdź do ludzi, a może spotka cię coś miłego z ich strony.


Powodzenia we wszystkich sprawach jakich się podejmiesz i obyśmy kolejnego sylwestra mogli razem świętować.

ps. i taką prośbę mam, nie wsiadajcie po ... za kółko, nie dajcie okazji Mortowi na odwiedziny, bo kto mi tu będzie pisał komentarze (a on tylko z capslockiem, to wiecie jak to wygląda), takoż bądźcie ostrożni.

Aha jaka ja Achaja raz dwa trzy

    Achaja 
        wiek 37 lat









Wykształcenie
07-16
Niepełne średnie
  • Indywidualny tok kształcenia
  • Najlepsi wykładowcy
  • Wysokie oceny końcowe
Służba wojskowa
16
  • Odbycie szkolenia podstawowego
  • Doskonała współpraca z kolegami i dowódcami
  • Skreślona z ewidencji po bitwie na pustyni


Doświadczenie zawodowe
Kamieniołom
16-18


  • Zaznajomienie się od podstaw z obróbką i transportem kamienia
  • Dobre stosunki ze współpracownikami
  • Poprawna współpraca z kierownictwem zakładu


Dom gier i zabaw
18
  • Szkolenie zakończone certyfikatem
  • Dogłębne i satysfakcjonujące rozpoznanie potrzeb klienta i ich stosunkowo szybka realizacja
  • Ochrona klientów przed szkodami
Gospodarstwo rolniczo-hodowlane
18-19
  • Zaznajomienie się z problematyką prowadzenia gospodarstwa
  • Nawiązanie przyjacielskich relacji z pracodawcami
  • Udział w działaniach marketingowych
Armia
19
  • Zadziwiająco dobre stosunki z innymi żołnierzami
  • Szybkie awanse w strukturach jednostki
  • Zwiększenie siły bojowej oddziału
Przedstawicielstwo
dyplomatyczne
19
  • Wręcz doskonałe stosunki z ludnością tubylczą
  • Poznanie podstaw potwornej magii
  • Podpisanie umów handlowych i dyplomatycznych
Polityka i zarządzanie
19-37
  • Łatwe nawiązywanie stosunków na różnych szczeblach władzy
  • Szybka ścieżka kariery
  • Zajęcie najwyższego stanowiska w strukturach władzy
Dodatkowe umiejętności
Szermierka
07-20
  • Uzyskanie najwyższego stopnia umiejętności
Hobby i zainteresowania
tatuaże
skaryfikacja
alkohole i żywność
ostre narzędzia
Odznaczenia

  • Wszystkie dostępne

Zgodnie z moim własnym edyktem dane zawarte w życiorysie mogą zostać wykorzystane jedynie dla celów rekrutacji.



Notatka St. Headhuntera



Pracownik jest chwilowo niedostępny z powodu nagłego zgonu spowodowanego zatruciem stalą narzędziową. Nie jest to jednak okoliczność wykluczająca możliwość podjęcia współpracy. Z pomocą miejscowego magika nawiązałem kontakt spirytystyczny z kandydatką. Moim zdaniem jej osoba spełnia nasze oczekiwania co do tego typu pracowników. Jest zabawna, elokwentna i niebrzydka. Posiada też dar odpowiedniego dobierania osób i ich charakterów. Jej niesamowite szczęście, do przeżywania niemożliwych do przeżycia przygód oceniam na 6/10.





Z poważaniem

fprefect     

         
"Achaja t.1,2,3" Andrzej Ziemiański Wydawca Fabryka Słów Sp.z o.o. 2002,2003,2004

28 grudnia 2013

Metrem po Stalingradzie

Mówicie, że się nie da. A to takie proste, idziecie o 13:30 na "Stalingrad", a o 17:40 na "Metro" i macie metro po Stalingradzie. Dopiero po drugim seansie zorientowałem się, że będąc mieszkańcem stolicy mogłem to załatwić znacznie prościej. Po pierwszym filmie wyjść z kina wsiąść do metra i pojechać do domu, co byłoby dużo przyjemniejsze, ale o tym zaraz.

Pamiętacie "Tunel" ze stalowym Sylwkiem w roli głównej? Rosjanie pozazdrościli Amerykanom i postanowili nakręcić swój tunel. Dla niepoznaki dali mu tytuł Metro. Nie udało im się niestety znaleźć jakiegoś swojego Sylwka, zaś ten jankeski cały czas ma oddział geriatryczny pod rozkazami. Zapomnieli, a może zgubili w czasie realizacji, o scenariuszu. Jakieś wątki, bez sensu, nie mające zakończenia i nic nie wnoszące dla rozwoju akcji, jak i sytuacji bohaterów. A jeśli nawet jakiś był scenopis, to zapomnieli w nim o czymś takim jak dialogi. Rozmowy nie kleją się i nie mają większego sensu. Nie wiem, może puścili to na żywioł jak i grę aktorów, którymi targają emocje zupełnie nieadekwatne do sytuacji w jakiej się znajdują. Przynajmniej do scen rozbieranych zatrudnili gwiazdę, tyle że te sceny też im nie wyszły, nie ma momentów. Poza tym gwiazda niczym nie zabłysła dosłownie i w przenośni  (nie licząc pośladków i łez obficie ronionych). Za zakończenie, ten film powinno się spalić wraz z reżyserem i scenarzystami. Za to zobaczyć zeszłowieczną (i to raczej pierwsza połowa wieku) sterownie moskiewskiego metra, niezapomniane, Rosjanie to bardzo odważny naród. Jedyna dobra scena, to odpływ wody z bunkra, kiedy wagon metra przestał szczelnie zatykać tunel (tak, tak, w moskiewskim metrze, wagoniki idealnie wypełniają przekrój tuneli, jak się któryś zaprze to jak korek w szampanie działa) , szkoda tylko, że ją przerwali. Oglądałem to za darmo, ale to nie było warte nawet poświęconego czasu,  dwie godziny zastanawiania się co jeszcze schrzanią i kiedy wreszcie skończy się ta męka. Zaprawdę, widok gołych pośladków Swietłany Chodczenkowej nie jest wart oglądania reszty tego filmu.

Szczerze powiedziawszy, na ten film poszedłem tylko ze względu na nazwisko reżysera. 9 kompania zrobiła wrażenie i pozostawiła jakiś taki brudny ślad na duszy. I rzeczywiście, pod względem wizualnym film nie ustępuje amerykańskim superprodukcjom, zaś pirotechnicy i kaskaderzy wręcz pojechali po bandzie. Tyko znowu okazało się, że zazdrość to straszne uczucie i prowadzi do takich kalek fabularnych jak ten film. Zazdroszczono nie tylko pojedynczych filmów ale i chyba całego gatunku. Amerykanom pozazdroszczono Wroga u bram, Japończykom Siedmiu samurajów (tu co prawda jest czterech sołdatów i moriak, zatem tylko pięciu, ale w porywach i jak się uśredni, to można przyjąć, że siedmiu. Za to bronią nie jakąś wioszczynę ale dość duże miasto), no i western jako gatunek, strzelaniny rewolwerowców z przeważającymi siłami zła i finalny pojedynek złego z brzydkim powalają na kolana (tylko tego wielkiego lustra nad barem zabrakło, rozbijanego w czasie walki i byłby komplet, no ale skąd takie lustro w Stalingradzie czasów wojny, dajcie spokój). Nam chyba zazdroszczono Sienkiewicza, bo ten film to raczej ku pokrzepieniu serc zrealizowano niźli z chęci opowiedzenia o tym chyba najkrwawszym epizodzie II wojny światowej (w czasie walk zginęło ok. 1300000 ludzi. Walki były tak zaciekłe, że nie walczono już o ulice czy budynki ale wręcz o piętra i mieszkania w poszczególnych domach) , albowiem z rzeczywistością i realizmem to on się bardzo rozmija (w filmie prawdopodobnie chodziło o tzw. dom Pawłowa, który bronił przeprawy przez Wołgę. Tylko w rzeczywistości Pawłow, miał trochę więcej żołnierzy, lepsze uzbrojenie i ów dom utrzymał oraz przeżył wojnę) , a patetycznością dorównuje propagandowym amerykańskim filmom wojennym. Dla efektów wizualnych można ten film raz obejrzeć nie za bardzo zagłębiając się w treść.

W sumie to nawet cała 10 jest, bo Metro dostaje 4/10 zaś Stalingrad 6/10. I tak tylko żal, że wszystko się powoli holiłodyzuje i nie za bardzo jest na co pójść do kina. Tak jak u Okudżawy, a jednak mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie i nie ma już sań i nie będzie już nigdy, a żal. Pozostaje nadzieja, że może ktoś się ocknie i zacznie kręcić swoje, a nie tworzyć kolejne kalekie kalki potworki.

"Metro" tyt. org. "Meтрo" scen. Wiktoria Jewsiejewa i Denis Kuryszew reż. Anton Megadriczew w rolach głównych Siergiej Puskepalis, Anatolij Biełyj i Swietłana Chodczenkowa

"Stalingrad" tyt. org. "Сталинград" scen. Ilia Tylkin i Siergiej Snieżkin reż. Fiodor Bondarczuk w rolach głównych Marija Smolnikowa, Piotr Fiodorow i Thomas Kretschmann

26 grudnia 2013

Fantastyka nie dla wszystkich

Zaraz, zaraz spokojnie, nie chodziło o to, że nie każdy może to przeczytać. Dla kilkuset ludzi na Ziemi to rzeczywistość. Co prawda szanse na polecenie w kosmos są porównywalne do trafienia w lotto (Polakom płci obojga polecam grę w totka, większe szanse. Trafienie szóstki to jak jeden do ok. czternastu milionów, zaś trafienie w kosmos to jak dotychczas jeden do ok. czterdziestu milionów, choć wydawałoby się, że kosmos większy, to i łatwiej trafić) ale jakieś tam są. Ale nie wystarczy mieć troszkę szczęścia i kupon totolotka. Potrzebne jest albo dwadzieścia milionów dolarów albo fart, końskie zdrowie i łeb jak sklep. Dla pozostałych to nadal praktycznie fantastyka.

Wśród tej nielicznej garstki jest jeszcze mniejsza grupka tych, którym dane było polatać dłużej niźli parę dni. Do niej zalicza się autor niniejszej książki Piotr Ilijcz Klimuk, który przebywał w kosmosie ciurkiem przez sześćdziesiąt trzy dni (łącznie spędził w nieważkości prawie 79 dób odbywając trzy wyprawy, w tym, z jak dotąd jedynym polskim kosmonautą Mirosławem Hermaszewskim). W 1975 roku była to druga pod względem długości pobytu ludzi w stanie nieważkości wyprawa. Wcześniej tylko Amerykanie i to przez przypadek, byli o trzy tygodnie dłużej (nie wyrabiali się z robotą i musieli zostać po godzinach i tak się jakoś miesiąc zasiedzieli).

Jest to relacja z wyprawy Sojuza 18 na stację orbitalną Salut 4. Na szczęście, nie jest to tylko suche sprawozdanie na temat przeprowadzanych eksperymentów i badań. Jest to pełna emocji próba opowiedzenia, nam ziemskim szczurom, jak to jest przebywać poza strefą przyciągania ziemskiego i atmosfery. Muszę wam powiedzieć, że poza samą niezwykłością, takiej wyprawy, wcale nie jest słodko. Tylko cienkie ścianki kosmicznej stacji oddzielają człowieka od ekstremalnie wrogich warunków, próżni i zimna. Znajdujesz się zaledwie 230 kilometrów od domu, a nawet nie możesz do niego zadzwonić. Dwa miesiące w ciasnym pomieszczeniu, z którego nie można pójść na spacer (w ogóle nie można pójść, można co najwyżej popłynąć), a nawet jakby można było, to nie ma za bardzo gdzie. I jak wytłumaczyć czym tak naprawdę jest ta nieważkość i jak się ją odczuwa, że to nie tylko zabawa kroplami wody i latanie po całym statku, ale stan nastręczający mnóstwa problemów i komplikacji. Odwapniają się kości, wiotczeją mięśnie walczące na Ziemi z ciążeniem, zmienia się przepływ krwi w organizmie i pewnie następuje kupa innych zmian, o których nie wiemy, a jeszcze zauważyć nie potrafimy (informacja zapewne ciekawa dla pań, w nieważkości znikają wszystkie zmarszczki z twarzy). Mimo wszystko chyba jednak warto byłoby to przeżyć choć raz, choć kilka dni.


W tym czasie, a mamy rok 1975, w ZSRR u władzy jest Leonid Breżniew. Kończy się dziewiąta pięciolatka (każdy więc wykonuje przynajmniej 150% normy). Zbliża się XXV zjazd KPZR. "Komunizm" ma się bardzo dobrze. Nie dziwcie się więc pochwałom socjalistycznej gospodarki, komsomolskiego trudu, socjalistycznego etosu pracy oraz polityki władz kraju rad. Tak trzeba było, inaczej nie można było nawet marzyć o takiej przygodzie, a tym bardziej o wydaniu książki ją opisującej.

Tylko tak, wielu z nas może to "przeżyć", poczuć jak to jest być tam, zawieszonym nad naszą małą planetą. Odczuć tęsknotę, radość, rozterkę, samotność, nieważkość. Zwłaszcza, że autorowi dość dobrze udało się to oddać. Aż chciałoby się tam 7/10 dni pobyć.

Piotr Klimuk "Szturm na nieważkość" tyt.org. "Атака на невесомость" Wydawca Książka i Wiedza 1983

24 grudnia 2013

Skromne życzenia

Makowce już upieczone, rybka pięknie się ścięła w lodówce, dom posprzątany i przygotowany do świąt. Zostało już tylko zagnieść ciasto na pierogi i będzie można zasiąść do wieczerzy jak tylko się ugotują. Jest więc chwilka coby życzenia złożyć. Wszystkiego zatem najlepszego życzę Wam i sobie. A najbardziej tego, żeby w przyszłym roku tak jak i w tym, zasiąść do kolacji w niepomniejszonym gronie (w takiej dość bliskiej odnodze to nawet plus jeden, choć on pewnikiem jeszcze nie zasiądzie, bo to jego pierwsze święta). Dużo radości, nie tylko z prezentów i niech Wam się wiedzie.

24 listopada 2013

Jak to będzie być bogiem?

Szóstego dnia bóg stworzył człowieka. Tak go rozczarowało to co zrobił, że dał sobie z tym spokój  i poszedł odpoczywać. Jakiś czas  później inny bóg stworzył innego człowieka i tak mu się to spodobało, że zaczął ich produkować masowo. Powiedział "idźcie, ale nie będziecie się rozmnażać, wszystkich was wyprodukuję ja". Ten bóg nazywa się Krug, Simeon Krug.

Adenina, guanina, cytozyna i tiamina cztery zasady rządzące naszym DNA. Już zmapowaliśmy nasz genom. Już zaczynamy klonować i zabawiać się w genomodyfikacje, choć tak naprawdę nie bardzo wiemy co robimy. O ile się wcześniej nie wykończymy, czy to dzięki zmodyfikowanej żywności, czy to przez zmodyfikowanego wirusa, czy jakąś broń genetyczną, to może uda nam się kiedyś powołać do życia coś na nasz obraz i podobieństwo i będziemy mogli odpocząć.

Jak to byłoby być stwórcą/twórcą/producentem inteligentnych androbioidów? Doskonałych niewolników sprawniejszych, wytrzymalszych, szybszych i silniejszych, niż ich naturalny kreator. Jak ułożą się stosunki pomiędzy ludźmi, a ich praktycznie żywymi i dorównującym im inteligencją zabaweczkami? I to odwieczne pytanie, a w świecie androbioidów tym trudniejsze, czym jest człowieczeństwo? Czym się będziemy wyróżniać, kiedy nasze wytwory będą nam równe, a fizycznie nawet doskonalsze od nas samych? Zranione będą krwawić, łaskotane śmiać się i będą umierać. Może odkryją swoją wiarę i duszę. Będą marzyć. I w końcu zakiełkuje w nich chęć zrównania ze stwórcami. Krugu czemuś mnie opuścił?

Dość banalna historia i świat tak nieodległy, ale jakże odmienny. Znakomicie nakreślone postacie i ich charaktery. Ale wnioski jakie nasuwają się po lekturze i myśli jakie kłębią się w głowie. Do czego może doprowadzić nasza buta i zadufanie w nieomylności, nie liczenie się z konsekwencjami naszych poczynań? Powoduje, że opowieść mimo swej pozornej błahości wciąga jak najlepsza książka przygodowa i ciężko się od niej oderwać.

Jak dla mnie to warte jest 7/10 i polecam.

Robert Silverberg "Szklana wieża" tyt. org. "Tower of glass" Wydawca Wydawnictwo E.I.A. 1991

30 października 2013

End Gry

Mieliście kiedyś taki sen, w którym biegliście (lub wykonywaliście jakąś monotonną ciężką pracę) przez cały czas, nie wiedząc po co to robicie i co gorsza nie mogliście się obudzić. Zaś kiedy się wreszcie obudziliście byliście zmęczeni jakbyście to robili w rzeczywistości, a nie spali we własnym łóżku. Taki koszmar czeka was (piszę tu o tych, którzy przeczytali książkę, a właściwie książki z uniwersum GE) na seansie. Ciekawe jaki odbiór będą mieli ci, którzy książek nie znają.

Książka jest świetna, bo ma swój rytm. Nieśpieszny, liczony w latach, czujnik, szkoła bojowa, nauka, Alai, gra myślowa, treningi, Petra, walki, rozwój, własna armia, budowanie jeeshu, zwycięstwa, Bonzo, pierwszy upadek, szkoła dowodzenia, Mazer, bitwy, finał, drugie załamanie, odejście, Mówca. A mimo tego niespiesznego rytmu czuje się pośpiech, wręcz nóż na gardle, tych którzy wiedzą. Tu biegiem, wszystko naraz, starter, już w Salamandrze, zostaje dowódcą Smoka, chwila przerwy, szkoła dowodzenia, Mazer, finał, kokon. Nie, nie, nie, to nie to. Dlaczego Gra Endera nie trafiła na swojego Petera Jacksona, który by ją podzielił, bo ta książka ma (czy już niestety, miała) potencjał, wiernych fanów, doskonałe kontynuacje, było można zaszaleć, a nie polecieć po łebkach i zrobić taki smętny skrót. I skąd na litość kogokolwiek w jeeshu Endera wziął się Bernard?

Nawet efekty nie powalają. Nie za bardzo dali radę z nieważkością. Na sali bojowej jakieś przeciągi bujały wchodzącymi. Zaś finałowe bitwy, w których wszyscy sobie siedzą, poza głównodowodzącym, który musi to robić na stojąco i na dokładkę potwornie namachać się ręcami, jak dyrygent orkiestry symfonicznej na dwa doktory, zwyczajnie śmieszyły. Goście od efektów nie zrozumieli też na czym polegało działanie Małego Doktora. To nie była broń wzniecająca pożary tylko niszcząca wiązania molekularne. Planeta królowych powinna zamienić się w kulę rozżarzonych pierwiastków tworzącej się na nowo planety, a nie na płonącą planetę. Nic takiego czego by nie było i to nawet w lepszym wykonaniu w innych filmach, nie widziałem, nic nie wgniotło mnie w fotel. Jedynie scena z pierwszej inwazji jakoś się broni (pod względem wizualnym, bo sensu w niej za grosz).


Aktorzy, powiedzmy sobie średni. Rolą jaka mi się podobała i zrobiona była wzorcowo to Moises Arias jako Bonzo Madrid. Nawet Han Solo mnie zawiódł. Jego Hyrum wyszedł na totalną pipę, a nie makiawelicznie przebiegłego i wyrachowanego, a zarazem piekielnie inteligentnego manipulanta, mającego jeden cel, obronę Ziemi i ludzi za wszelką cenę. Mazer Kingsleya też troszeczkę za delikatny. Ender zaś kompletnie bezbarwny i stanowczo za stary na początku. Groszek jak to Groszek kompletnie niewidoczny. Petra zaś gdzieś zgubiła jaja, którymi się jedynie przechwalała.

Można to było zrobić gorzej. Ale można to było zrobić znacznie lepiej. Mi zakochanemu w książce się nie podobało. Dla tych, którzy nie czytali, pewnie ot taka dziwna opowieść bez większego sensu z wieloma mało efektownymi efektami, coś jak dla mnie Skyline. Dam 5/10 i nawet jeśli będzie kontynuacja, to ją sobie odpuszczę.

"Gra Endera" tyt. org. "Ender's game" scenariusz i reżyseria Gavin Hood w roli głównej Asa Butterfield 

23 października 2013

Niewidzialny hobbit to także ty

Z tych co czytają te moje wypociny, niewielu pewnie pamięta, że była akcja Niewidzialna ręka to także Ty (i bynajmniej nie była to alma mater kieszonkowców). Akcja była skierowana do młodzieży i dotyczyła ogólnie mówiąc dobrosąsiedzkiej pomocy (zwłaszcza osobom starszym czy nie w pełni sprawnym w trudnościach dnia codziennego, a to śmieci wynieść albo zakupy zrobić itp.) altruistycznie. Jedynym znakiem pomagania miała być odciśnięta dłoń. Czasy się zmieniły, ale akcja jakby nadal trwała, choć teraz chwalą się nią panowie w drogich garniturach i panie w eleganckich kreacjach, ile to ich fundacje dobrego zrobiły, zapominając o tysiącach niewidzialnych dłoni, które dały (może i niewielkie ale w sumie całkiem niezłe) pieniądze na tą "ich" pomoc. Teraz natomiast możesz odkryć niewidzialnego hobbita w sobie samym, i może warto, bo ciekawe życie wiodą hobbity.

Lubisz chodzić na bosaka po łące (nie zraziło cię nawet to, że krowi placek przelazł ci między paluchami), ale co tam, lubisz po prostu łazęgę. Czy to po lesie, górach, wzdłuż nadmorskich plaż (czy w poprzek, ale to zazwyczaj kończy się zamoczeniem kończyn), ruinach zamków, grotach albo jaskiniach. Wystarczy, że założysz dobre buty spakujesz trochę wałówki (a jak jeszcze się trafi towarzystwo równie chętne) i możesz ruszać w daleką drogę. Po takim spacerku zapewne lubisz odpocząć we własnym domu. Tym chętniej jeśli dom jest z ogródkiem, w którym można sobie coś grillować (może coś co się samemu uprawiało, choćby faszerowana paprykę czy pieczarki albo pyrki). A do tego zimne piwko i (to opcjonalnie, coby mi tu nikt nie zarzucił, że namawiam do palenia tytoniu, ale można zapalić fajeczkę) jakaś dobrze napisana książka na leżaczku. Albo gorąca dyskusja z grupą przyjaciół, o przebytej właśnie drodze, albo o uprawie groszku czy choćby o jakiejś szalonej wyprawie w zgranej drużynie.

Może lubisz Tolkienowski świat. Jego mieszkańców (szczególnie niziołków), przygody jakie ich spotykają, klimat. Chciałbyś poznać garść ciekawostek o samym Tolkienie i jego dziełach (jak choćby kto było pierwowzorem Toma Bombadila). Ciekawi cię co się stało z bohaterami LOTR po zakończeniu trzeciego tomu. Jakie wydarzenia spowodowały, że Hobbit i LOTR mają taki a nie inny wydźwięk i kształt. Może chciałbyś założyć typowo hobbicki ogródek albo zjeść hobbicką zupę piwną (która bez piwa ponoć też jest znakomita). Albo może chcesz się dowiedzieć ile jest w tobie z niziołka.

Mądrość niepamiętnika brzmi...
Każdy wielbiciel niziołków i Johna Ronalda Reuela Tolkiena powinien przeczytać, z całą pewnością znajdzie coś dla siebie (czego wcześniej nie wiedział). 

Ja znalazłem aż 7 z 10 i przyjemnie spędziłem czas czytając.

Noble Smith "Mądrości Shire krótki poradnik jak żyć długo i szczęśliwie" tyt. org. "The wisdom of the Shire. A short guide to a long and happy life" Wydawca Wydawnictwo Sine Qua Non 2012

22 października 2013

Bardzo efektownie wyjątkowo nieefektywnie

Nie wiem co kierowało TVN-em, że wyemitował w sobotę pierwszą Carrie z 1976 roku. Wiem za to, co powodowało mną, że po raz kolejny ją obejrzałem. Udało mi się zdobyć wejściówkę, dzięki stronie Lubimy Czytać, na poniedziałkowy pokaz remaku, którego premiera była w miniony piątek. Na świeżo mam więc w głowie oba obrazy i mogę je porównać.

Pierwszym co rzuca się w oczy, jest mocno odmłodzona rola tytułowa. Chloe Grace Moretz jest nastolatką i to niestety widać. Nie podołała roli zahukanej, niepewnej siebie, wyobcowanej ze środowiska młodej dziewczyny. Wyszło jej coś na kształt przerażonej, niezbyt rozgarniętej małpiatki, która ma poważny problem z sierścią.  Kolejną zmianą jest "unowocześnienie" świata. Mamy więc smartfony, laptopy i naszą klasę. I oczywiście masę efektów specjalnych.


Coraz trudniej jest przestraszyć widza, nawet w ciemnym kinie. Co gorsze reżyserzy albo zapomnieli jak się tworzy klimat, albo ten sterylny obraz wysokiej rozdzielczości na to nie pozwala, a może to wina możliwości jakie dają komputery. Specjaliści od efektów uparli się bowiem, że pokarzą z detalami, co się komu przypaliło w pożarze, co odpadło albo się urwało podczas zabakry (takie połączenie zabawy i masakry, ku uciesze widzów) i ile kawałków bezpiecznego szkła wbija się, jeśli wybija się przednią szybę samochodu własną twarzą. Szczerze powiedziawszy, zamiast przerażać, te "okropności" u części widzów wywoływały salwy śmiechu, mnie lekko zniesmaczyły. A wystarczyło tak jak w pierwowzorze pokazać, co panika oraz niemożność ucieczki, robi z ludzi i nie trzeba by było głównej bohaterki przerabiać na parapsychologiczną maszynę bojową. Co powoduje kolejną niekonsekwencję, Sissy od początku do końca jest dziwną nastolatką, przerażoną tym co w amoku zrobiła na studniówce, uciekającą do domu, broniącą się i szukającą azylu. Maszyna bojowa Moretz, co to przed chwilą jeszcze rzucała ludźmi i samochodami, paląc i mordując jak leci, nagle znów staje się przestraszonym kurczaczkiem nie mającym siły obronić się przed mamusią, którą parę godzin wcześniej ciskała po mieszkaniu jak szmacianą lalką. Ta niekonsekwencja też niestety negatywnie odbija się na odbiorze tego obrazu.

Niezbyt trafny dobór aktorów, jak dla mnie tylko Moore znakomicie wcieliła się w rolę nawiedzonej mamusi, i moim zdaniem była w tym lepsza od pierwowzoru. Reszta, o ile jeszcze grali siebie czyli niezbyt rozgarniętą młodzież, dla której wszystko jest zabawą, było to do przyjęcia i nawet wiarygodne. To w scenie paniki, gdzie biegali jak stado odgłowionych owiec po całej sali (aby wystawić się, będącej w morderczym szale Carrie, na celownik) zamiast do najbliższego wyjścia, polegli po całości (nie tylko dosłownie), ale to raczej wina reżysera. Latająca po sali i mająca pierwszy atak artretyzmu supercarrie Moretz, na tle zesztywniałej z obrzydzenia i sromoty Spacek, która tylko objęła szerszym spojrzeniem otaczającą ją nierzeczywistość, wypada żałośnie słabo i nieprzekonująco. Co w połączeniu z nieumiejętnością wczucia się w rolę odstającej od reszty nastolatki, wystawia bardzo niską notę Chloe. 

Jeszcze o scenie finałowej, w pierwowzorze mieliśmy typowego screamera z tą wyskakującą rączką, w remaku jest to pękająca stela. Ciekawi mnie jakie wrażenie zrobiłaby ta scena, gdyby zamiast pokazywania tego pękania, kamera zjechała w dół i okazałoby się, że pomiędzy stelą a ziemią jest parę centymetrów przerwy. 

Tak to jest jak się chce polepszyć coś całkiem dobrego. Trzeba być znacznie lepszym, inaczej zostaje się tylko zbłaźnić, co niestety przydarzyło się obsadzie tego filmu, a co potwierdziły śmiechy na sali kinowej. Ja daję 5/10 można obejrzeć jako przestrogę, jak można sobie zrobić krzywdę.

"Carrie" scen. Roberto Aguirre-Sacasa, Lawrence D. Cohen reż. Kimberly Peirce w roli głównej Chloe Grace Moretz   

20 października 2013

Dom (z)burz

Wyobraźnia, najlepsza zabawka i największe przekleństwo, jeśli ją posiadasz. Potrafi poznać cię z niesamowitymi ludźmi i przeżyć z nimi przygodę. Jak jej pozwolisz to przeniesie cię do innego świata i ukaże jego piękno. Ale wymaga stałej dawki paszy. Film, obraz, muzyka czy książka. Najważniejsza (oczywiście dla mnie) jest muzyka i książka, a jak książka jest sygnowana znakiem Uczta Wyobraźni, to ciężko powstrzymać drżące ręce przed sięgnięciem po nią. Nie ważne, że jedna nieco rozczarowała, a na innej się zawiodłem, ale obrok potrzebny, więc sięgnąłem po kolejną pozycję (tym bardziej, że wpadła mi za darmo, żal nie skorzystać, już nic nie pisząc o głupocie).

I tak, ta książka daje się wyszaleć wyobraźni. Pięknie opisany alternatywny nasz świat, w którym rządzi magia. Magia, która zmienia wszystko. Począwszy od kosmetyków, budynków, poprzez technikę i technologię, wojskowość, biologie i genetykę, aż po pogodę. Ale wszystko ma też swoją ciemną stronę. Zbyt długie przebywanie w miejscach gdzie są silne oddziaływania magii, zmienia strukturę materii (w tym też genom u ludzi) w najmniej spodziewany sposób. Magia wypaczyła też historię. Rewolucja (ale nie przemysłowa tylko magicznokorporacyjna) w Anglii, po której następuje złoty wiek opisywany w książce, który to zaś kończy się wojną secesyjnoabolicjonistyczną ale nie w Stanach tylko w Albionie właśnie (swoją drogą ciekawe jak Anglicy przyjęli to bezkrólewie w alternatywnej Anglii MacLeod-a). A wszystko to opisane bardzo sugestywnym językiem, który uwidacznia mnóstwo detali, ale też pozwala na wiele czytelnikowi, któremu będzie się chciało poszukać między wierszami tego co autor tam ukrył. Nie będzie też opisywał wszystkich pajęczyn, ani rozkładu światła na trawie, mrocznych cieni w zamglonym porcie, ale wymusza na nas dowyobrażenie sobie tych pominiętych acz zasugerowanych w wykwintny sposób widoków.

Jest tylko jeden problem. Zaczynają mnie nużyć i męczyć opowieści, które wiodą znikąd donikąd. Coraz trudniej jest wpaść na w miarę oryginalny pomysł, rozumiem więc, że autorzy, którzy na taki wpadli zostawiają sobie furtkę do kontynuacji, ale mimo urody języka jakim posługuje się autor, taka książka "bez celu" pozostawia niedosyt. To tak jakby wyjątkowo dramatyczny mecz, o bardzo wysoką stawkę, zacząć oglądać od piętnastej minuty (co jeszcze jakoś straszne nie jest, można się dużo domyślić z sytuacji na boisku, z przejęcia komentatorów oraz wyniku wyświetlanego na tablicy) do 75 minuty, przy bezbramkowym remisie, który o niczym nie przesądza, i w tym momencie zamknąć oczy, zatkać uszy i wyjechać na jakieś odludzie. Niby okej, kto bogatemu zabroni, tylko po co było zaczynać? Mimo urody meczu, kunsztu zawodników, zaangażowania komentatorów, energii kibiców, bezsensowna godzina z życia.

W kilku opiniach o tej pozycji spotkałem się z określaniem jej jako steampunkowej. O ile wiek się może i zgadza, to nie ma w niej pary i technologii z nią związanej. Jest za to eter (i nie chodzi tu o C4H10O choć po nim też można mieć niezłe wizje różne piękne, tylko raczej o eter Arystotelesa, magiczną substancję wypełniającą kosmos) i związana z nim magia, która wpływa na wszystko.

Nie wiem czy dla samej nieukierunkowanej treści, pięknego języka (tłumacz odwalił kawał bardzo, ale to bardzo dobrej roboty, ukłony dla pana Wojciecha Próchniewicza), barokowego wręcz opisu onirycznozamglonego Albionu, warto poświęcić kilka godzin z życia. Może i warto, ale ja daje 6/10, mi (i tu podkreślam to słowo mi) czegoś zabrakło i to coś jest dla mnie ważne.

Ian R. MacLeod "Dom Burz" tyt. org. "The house of Storms" Wydawca Wydawnictwo MAG 2008

14 października 2013

Zachodni wiatr spienione goni fale

Są takie książki, które nie zapadają w pamięć, ale nie jest to spowodowane tym, że są źle napisane czy nieciekawe. Czasami wręcz przeciwnie, ale to co niosą w treści wbija się jak cierń i długo po lekturze takiej pozycji czytelnik nie może dojść do równowagi, bo nękają go dość dziwaczne przemyślenia. Jak choćby ile jest ludzia w człowieku. Często słyszymy, że jakieś działania są nieludzkie. Ale tylko jeden gatunek stworzeń na tej planecie, budował obozy śmierci, prowadził wojny światowe, mordował całe nacje z powodu ich przekonań czy dla jakiegoś metalu. Zaś zachowania, które my w swojej pysze, nazywamy ludzkimi, spotyka się na co dzień w przyrodzie. Zwierzęta potrafią nawet być bardziej "ludzkie" od ludzi, do których się je porównuje. Chyba tylko sztuka odróżnia nas od pozostałej fauny i flory tego świata. Czy zatem, to nie artyści są najbardziej ludzcy?

Cały czas, jak i przyroda wokół nas, ewoluujemy. Zmieniamy się, może mniej fizycznie, a bardziej psychicznie (dorastamy?). A co jeśli części z nas dane będzie nie ewolucyjnie ale rewolucyjnie przeskoczyć na kolejny poziom rozwoju. Całkowicie znienacka, jako dorosły homo sapiens dowiesz się, że możesz stać się divinum ens. Jak powstała w ten sposób istota wyższa (nie, nie chodzi o wzrost) będzie postrzegać nas maluczkich? Co z najbliższymi, ukochanym, którzy nie będą mogli podążyć za nią? Czy warto zapłacić cenę wyobcowania z własnego gatunku, by stać się kimś więcej? Czy w takiej istocie pozostanie coś nieludzko ludzkiego, czy tak jak motyl odleci zapomniawszy o ludzkich larwach, z których wyrewolucjował?

Kolejny raz Maksym Kammerer, tym razem jako już bardzo dojrzały człowiek, w pamiętniku na temat śledztwa nad swoją idee fixe czyli Wędrowcami, którzy mieli to uprawiać progresorstwo na ludziach, powiedzie nas do świata, który znamy (w każdym bądź razie ja znam) z Przenicowanego świata i Żuka w mrowisku. Z podobnym do niego, za młodu, idealistą, starają się złapać obcych na gorącym uczynku. Ale śledztwo doprowadzi ich do zupełnie (choć też nie tak do końca) niespodziewanych rezultatów. Obcy okażą się nie tak całkiem obcymi, choć już praktycznie całkowicie wyobcowani. Idealizm też się nie sprawdzi na dłuższą metę.

I tak kolejny raz Strugaccy ze swoją nieposkromioną wyobraźnią i niesamowitym wyczuciem ludzkiej psychiki, zmuszają (ale nie przymuszają) do zastanowienia się nad własnym człowieczeństwem. 7/10 może wydać się niesprawiedliwe przy wcześniejszych peanach, ale tak to czuję.

Arkadij i Borys Strugaccy "Fale tłumią wiatr" tyt. org. "Волны гасят ветеp" Wydawca Państwowe Wydawnictwo "Iskry" 1989

08 października 2013

Holt Holta holterem holuje

Serce - kawał mięcha bez kości, które pragnie miłości. Swoją drogą ciekawe dlaczego podejrzewano ten organ o siedlisko tego uczucia. Może z tego powodu, że na widok osoby kochanej zaczyna bić żwawiej, a gdy coś jej grozi zamiera. Ale czasem i ono zawodzi. Jedną z chorób serca jest arytmia. Jednym ze sposobów leczenia jest wszczepienie różnego rodzaju kardiostymulatorów.

Te maszynki mają różny stopień skomplikowania. Dzięki miniaturyzacji sterują nimi coraz bardziej zaawansowane komputerki. Te komputerki wymagają coraz bardziej skomplikowanego oprogramowania, a coraz większa komplikacja potrzebuje coraz lepszych programistów.

Tych maszynek nie robią jednakowoż lekarze. Produkują je firmy, które są zwykłymi biznesami. I to właśnie na styku medycyny i biznesu może dochodzić do nadużyć. Toż biznesmeni nie składają przysiąg, że będą leczyć, a przynajmniej nie szkodzić pacjentom. Składają tylko jedną przysięgę, akcjonariuszom i sobie (zwłaszcza sobie) przysięgają przynosić zyski. Zaś wspomniani wcześniej programiści, których owi biznesmeni zatrudniają, mogą być nawet geniuszami, a zarazem socjopatami, którzy dla żartu, dlatego że mogą, mogą napisać program mordujący użytkowników tych urządzeń.

Zawsze mnie ciekawi co popycha (zdawałoby się całkiem normalnych) pisarzy kryminałów/thrillerów do, jakby nie było, zaplanowania zbrodni. Znalezienia możliwości, motywów, zadbanie o szczegóły i szczególiki, stworzenie postaci i nakreślenie ich charakterystyk. Ustawienie całej sytuacji tak aby nie wydawała się sztuczna i nienaturalna. Muszę przyznać, że Holtom się to prawie doskonale udało. Jedyne co tchnie lekką sztucznością, to szaleństwo i śmierć bezpośredniego sprawcy. Pozostała część opowieści jest nie tylko bardzo prawdopodobna ale i bardzo dobrze uzasadniona. Niestety, ta realność tej sytuacji, troszeczkę przeraża. Może warto by wprowadzić jakieś przysięgi dla osób pracujących przy sprzęcie medycznym, bo ich niefrasobliwość, chęć zemsty, chciwość czy bzik może być bardzo niebezpieczny, wręcz śmiertelnie niezdrowy, dla bardzo wielu i to mimo wiedzy, umiejętności i poświęcenia lekarzy.

Coraz bardziej cyborgizujemy nasze organizmy. Protezujemy utracone, wspomagamy  uszkodzone lub źle funkcjonujące. Te części są coraz mądrzejsze, ale tylko tak mądre jak ludzie, którzy je programowali. Jakoś niepewnie się czuję wiedząc, że moje życie może zależeć od czyjegoś wyniku finansowego, zawiedzionej miłości własnej czy też chęci zemsty jakiegoś biznesmena, programisty czy marketingowca.

Jeśli mieliście dreszcze czytając thrillery Cook-a, to po tej książce zaczniecie dbać o serce aby ustrzec się przed ewentualnym leczeniem. Wstrząsy moich pleców osiągnęły 8 w dziesięciostopniowej skali.

Anne Holt Even Holt "Arytmia" tyt. org. "Flimmer" Wydawca Prószyński Media Sp.z o.o. 2012

05 października 2013

Wakacje, znów będą wakacje! Na pewno mam rację...

Lato minęło, i choć wśród zalegających po plażowiczach śmieci da się zauważyć znowu spłachetki jako tako czystego piasku, a i fale przemieliły już większość odpadków, jesienny wiatr rozwiał zapach palącego się oleju i świeżo wysikanego piwa, a z kakofonii przeróżnych przeraźliwych dźwięków pozostał tylko tupot mew, to plaże i nadmorskie kurorty opustoszały. Tych, którzy pozostali aura nie rozpieszcza, zimno, mokro i do kwatery daleko (a ryba z frytkami niedogotowana). Na pocieszenie mamy za to sale kinowe, a w nich możemy (mimo braku 5D, na chwilkę wrócić wspomnieniami do tych dni, kiedy po szczęśliwym ominięciu potłuczonych butelek i radosnym przeskoczeniu przez ekskrementy domowych pupili, udało nam się znaleźć mało zaśmiecone petami, zużytymi podpaskami i pieluchami, pudełkami z fast-foodów, miejsce na nasz kocyk, leżak, turystyczną lodówkę i bumboxa) przeżyć przygodę, dorastającego, biednego, zestresowanego, zakompleksionego i załamanego amerykańskiego chłopca.

Wszystko zapowiadało się na kolejną typowo amerykańską produkcję komediopodobną. Amerykańscy super rodzice, którzy zerwali się ze smyczy swoich biznesów i zawodów, wyjeżdżają na letnią kanikułę z nowo poznanymi partnerami i dorastającymi pociechami ze wszystkich dotychczasowych związków. Sadząc grube dowcipy przy swoich nieletnich podopiecznych, chlając czy upalając, a nawet zdradzając się nawzajem, bo to przecież najlepsze letnie zabawy, istne dzieci kwiaty z zamierzchłej epoki (Carell wciąż nie może się dogolić po wszechmogącym). Starsza młodzież patrzy na to ze znudzeniem, bo co te stare próchna wiedzą o życiu, młodsza ze smutkiem, nie mogąc się odnaleźć w nowej rzeczywistości, w której brakuje kogoś kto zawsze był  (w tym przypadku ojca). W takich okolicznościach przyrody pojawia się człowiek, który żyjąc i myśląc nieszablonowo, potrafi sprawić, że świat dorastającego nastolatka, mimo braków i szarości, staje się lepszy, zabawniejszy i dający nadzieję (szkoda, że takie rzeczy tylko w filmie).

I tak z kolejnej tępawej komedii, przechodzimy w pełną ciepła, prostego i lekkiego (choć raczej przypominającego bardziej "końskie zaloty", ale bez kopania się po kostkach) humoru i nostalgii, opowieść o poszukiwaniu wzorców i życiowej drogi, oraz pierwszych porywów miłości (tu, moim zdaniem, chyba najlepsza w tym filmie AnnaSophia Robb) i akceptacji pozornych niedoskonałości.

Każdy więc znajdzie w tym filmie coś dla siebie. I wielbiciele humoru z gatunku Mr. Bean, i ci którzy z przyjemnością obejrzeli "Nietykalnych", a zwłaszcza ci, którzy już tęsknią za latem, upałem, piaskiem i urlopem.

Na moim termometrze 8 stopni (może się wydawać, że to zimno, ale moja skala, w porównaniu do Celsjusza, ma tylko 10 stopni, osiem oznacza bardzo ciepło), nieźli aktorzy, tyle słońca w całym mieście, znakomita choreografia tanecznego występu "króla tańca", dużo dziewczyn w bikini, ciepło (swoją drogą, jakby w sali gdzie wyświetlają ten film podkręcili ogrzewanie, to odbiór filmu byłby jeszcze lepszy) i och i ach żółty i czysty piach.

"Najlepsze najgorsze wakacje" tyt. org. "The way way back" scenariusz i reżyseria Nat Faxon i Jim Rash w głównych rolach Liam James i Sam Rockwell (ciekawostką jest to, że z czterech wymienionych tu osób, trzy są na plakacie)

01 października 2013

Człowiek w labiryncie

Nie, wbrew pozorom nie będzie o jednej z najbardziej znanych w Polsce książek Silverberga (choć chyba po nią sięgnę, bo mi się przypomniała). Można się tego domyślić patrząc na plakat umieszczony obok. Ten tytuł bardziej mi pasował do filmu, niż nadany przez dystrybutora (bo oryginalny jest jeszcze inny). Każdy z nas kiedyś bawił się w rozwiązywanie jakiegoś labiryntu. Jest to dość często zamieszczane zadanie w różnego typu łamigłówkach czy książeczkach dla dzieci. Niektóre z nich są banalnie proste inne wymagają pomyślunku i cierpliwości, i są jeszcze błędnie wydrukowane, w których nie ma rozwiązania.

Ale i w życiu też często mamy do czynienia z labiryntami i niekoniecznie muszą mieć one jakieś fizyczne czy graficzne ścieżki, ślepe zaułki, ściany nie do przebicia, za to bardzo często nie można znaleźć z nich jakiegokolwiek satysfakcjonującego wyjścia.Takich labiryntów jest wiele, i nie polegają tylko na znalezieniu najlepszej dogi pomiędzy pracą, sklepem i domem. Niekiedy jest to śledztwo, którego wszystkie wątki kończą się ślepą ścianą i nic nie wskazuje, że trafi się w końcu na sprawcę. Czasami jest to labirynt własnego umysłu, który został pogmatwany przez potwory w ludzkiej skórze. Nieraz jest to mieszanka, naszych przekonań, wiary, wiedzy, możliwości, niemocy, sumienia i uczuć (genialna scena pod salą tortur własnej produkcji, szkoda, że aktor przeciętny ale i tak: i odpuść nam nasze winy, jako i my odpu...., robi wrażenie). Jaką wybierzemy drogę, dokąd nas doprowadzi, czy będzie tam wyjście, czy kolejne coraz ciemniejsze i bardziej pokręcone korytarze.

Kryminalny dreszczowiec, nie dla tych, którzy lubią pościgi, strzelaniny (jest jedna ale mikra), akcję i efekty specjalne. Ale ci, którzy lubią ciężką i zawiesistą atmosferę, budowaną zdjęciami, kolorystyką, pogodą, muzyką, niedopowiedzeniami, zwrotami w śledztwie i całkiem niezłą grą aktorską głównych bohaterów, nie zawiodą się z pewnością. Sama zagadka może nie jest zbyt skomplikowana, ale kolejne tropy gmatwające policyjne śledztwo, kierujące je na niby mylne i na dokładkę ślepe tory, powodują u widza, który wie, narastającą frustrację. Kilka scen genialnych, świetnie poprowadzone i dobrane postaci drugoplanowe, oraz wspomniane wyżej smaczki, tworzą bardzo dobre widowisko. Może nie wgniata w fotel, ale te dwie i pół godziny mijają błyskawicznie, zaś zakończenie... ale nie, nie powiem wam, warto dać się zaskoczyć.

Z mojej strony 8/10 i jest to obraz, który warto obejrzeć, choćby dla tych kilku scen.

"Labirynt" tyt. org. "Prisoners" scen. Aaron Guzikowski reż. Denis Villeneuve w głównych rolach Hugh Jackman i Jake Gyllenhaal

17 września 2013

Przychodzi lekarz do lekarza, a ten go zaraża

Odkąd lekarze przestali leczyć, a zaczęli zastanawiać się jak na pacjencie zaoszczędzić albo jak na nim zarobić, zaczęły się też przekręty. Na początku były zapewne niewielkie ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jeśli można zarobić trochę, a naginając lub łamiąc co poniektóre przysięgi (jak na ten przykład Hipokrytesa) da się wyciągnąć znacznie więcej, to dlaczego tego nie zrobić, przecież nikogo nie zabijają, tylko nie leczą. Albo wręcz przeciwnie, wdrożą najlepszą (i oczywiście najdroższą) kurację, na chorobę, którą wcześniej cię zarażą.

Ponoć lekarz to najgorszy pacjent. Nie dość, że sam sobie stawia diagnozę, to w żaden sposób nie da się mu wmówić, że wszystko będzie dobrze, bo zna zagrożenia jakie niesie ze sobą dana choroba. Nic więc dziwnego, że wtrąca się w zaproponowane terapie, czy też stara się unikać, co bardziej ryzykownych zabiegów.
Co gorsza, lekarza może zainteresować, skąd u niego dana choroba, z którą ani nie miał kontaktu ani możliwości zarażenia się nią.

Temat nośny i bolesny, a w naszym dziwnym kraju jeszcze dodatkowo zaogniony przez nieświętych, choć wierzących, że są wszystkowiedzący, kapłanów już niemal państwowej religii. Zapłodnienie in vitro, dusza z próbówki, napoczęty, a niezrealizowany byt. Dla mnóstwa zbędny zbytek, dla licznych marzenie (dla wielu z nich nieziszczalne). Ale jest to też interes, i to niezły, a może być jeszcze lepszy. Co należy zrobić? Zwiększyć popyt, a jak się okazuje jest to banalnie proste, niedrogie i nie zagrażające życiu. Trzeba tylko odpowiednio wybrać target, a potem jeszcze tylko delikatnie zamieszać w zarodkach, i zysk robi się astronomiczny.

Dlaczego ten target jest tak ważny. Biednych nie będzie przecież stać na zabiegi. No i trzeba uważać na lekarzy, oni mogliby się zorientować, że coś jest nie tak.

Wszystko to miało wszelkie prawa stać się kolejnym znakomitym thrillerem. I tak było aż do momentu, w którym autor wysłał ginekologa i panią doktor pediatrii do Hongkongu, aby przeprowadzili międzynarodowe śledztwo. Bez jakiegokolwiek wsparcia, bez jakiejkolwiek wiedzy i umiejętności śledczych. Przeciwko nim postawił triady i bezwzględnych wyszkolonych morderców. I jak łatwo się domyślić zaczęła się farsa, istna komedia omyłek. Ale najpierw pomylił się rekin i zjadł okulistkę (nie wiem, może miał jakąś wadę wzroku).

Książkę jak i inne pozycje autora czyta się szybko i łatwo, ale nie jest to najlepsza jego pozycja. Moja diagnoza to 6/10 i módlcie się aby książka, nie wpadła w ręce obrońcom embrionów, bo z dofinansowania zapłodnienia pozaustrojowego będą nici.

Robin Cook "Oznaki życia" tyt. org. "Vital signs" Wydawca Dom Wydawniczy REBIS Sp.z o.o. 2010

05 września 2013

Minęło 100 lat

Wielu pisarzy próbowało podróżować w czasie. Czego w tym celu nie wymyślali; a to maszynę czasu, coby fizycznie stanąć w innej epoce; a to światłowód z robaczywej dziury robili, coby choć zajrzeć; a to wykorzystywali wspomnienia albo siłę woli, by móc się w czasie przenieść. Jeszcze wielu innych sposobów się imali coby czas okiełznać i do swej woli przygiąć. Określali kierunki, w których można podróżować, a w które nie. Jednym wychodziło to lepiej, innym gorzej, a co poniektórych prób lepiej nie czytać.
A ja niechcący znalazłem sposób aby bez większego wysiłku, bez technologicznych nowinek, gadżetów z przyszłości lub innej cywilizacji, przenieść się w czasie. Jak to zrobić? To proste, toż jutro niektórych pisarzy jest już naszym wczoraj. Wystarczy zacząć czytać...

Pierwsze wydanie książka miała w 1911 roku (to jakby nie było 102 lata temu), ale pierwsza część opowieść jest raczej dużo starsza, albowiem autor podaje datę roku 189... jakby dopiero miała nadejść, zaś druga wydaje się być dopisana dużo później, w której autor wspomina o wybuchu pierwszej wojny światowej, czego w 1911 jeszcze wiedzieć nie mógł.

To popularnonaukowa przygodowa książka dla młodzieży. Oczywiście nie dla młodzieży wychowanej na internecie, smart fonach, ipodach, myślącej o załogowym locie na Marsa. Ale ja bym jej tak ze szczętem nie skreślał (nie chodzi mi o młodzież, może jeszcze dorosną, tylko o książkę), to fantastyczne dzieło, które można wykorzystać dla śledzenia zmian w literackim języku. Nawet w niej samej cześć pierwsza i druga rożni się sposobem prowadzenia narracji. Dla ludzi zainteresowanych historią też jest to dość fantastyczna pozycja pełna smaczków, jak choćby wykorzystanie fonografu z wałkiem woskowym jako urządzenia podsłuchowego. A wiedza o kosmosie, coś niesamowitego, miano nadzieję na znalezienie życia na Księżycu. Na Marsie istniało ono z pewnością i to rozumne, toż wybudowali kanały. Moje wydanie z 1957 roku ma dodatkowy plus: posłowie! Kanały już nie są kanałami, tylko pasmami roślinności Marsjańskiej i już jest teleskop z wymyśloną przez Umińskiego soczewką o średnicy pięciu metrów, niesamowite. A już na dniach mają wejść do użytku radioteleskopy.
A przecież jest jeszcze przygoda. Wyprawa w Andy na mułach, samochodów jeszcze nie ma w powszechnym użytku, dopiero pierwsze nieśmiałe próby z tym wynalazkiem, a samolotu to sobie jeszcze nie wyobrażono nawet (choć to właśnie autor niniejszej książki wynalazł tą nazwę dla aerodyn). Przedzieranie się przez dzikie ostępy (drogi kiedyś powstaną z pewnością), polowanie na obiady (lodówki przenośne i konserwanty, to bardzo odległa przyszłość), oganianie się od ówczesnych paparazzich i inne przygody oraz sam cel tej wyprawy (ciekawe czy ktoś by się poważył na coś podobnego w naszych czasach).

I tak starutka opowieść, naiwna i archaiczna staje się dość ciekawą pozycją dla sporej grupy ludzi. A i znafcy fantastyki powinni się zapoznać z twórczością polskiego Verne'go. Z mojej strony 6/10 ten fonograf jako urządzenie szpiegowskie, niesamowite.

Władysław Umiński "Na drugą planetę" Wydawca Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej "Nasza Księgarnia" 1957

04 września 2013

Czarne słońca gasną, wschodzi czarny nów


Jak to dobrze, że za naszą wschodnią granicę zachodnie mody wchodzą z pewnym trudem, a o niektórych z nich nie wiem czy mieli szansę choćby przeczytać w gazecie. Jedną z nich, o której zapewne co poniektórzy może nawet tam i słyszeli, ale nie bardzo wiedzą do czego to służy (i bardzo dobrze), jest poprawność polityczna. Mody na niepalenie i wychowanie w trzeźwości, są raczej spalone i opijane szerokim łukiem. Co do feminizmu (tego wojującego) to chyba poszedł pozmywać.

Praca w dziennym patrolu nie jest łatwa. Nie dość, że z zasady trzeba być tym złym i okrutnym, to na każdym kroku musisz uważać na jasnych. A ci są raczej świętoszkowaci, bo do świętości to im daleko. Knuciem i podstępnością działań wcale nam ciemnym nie ustępują, a jak w jakiś wredny i złośliwy sposób mogą nam dokopać, to działają, dla zasady, z prędkością światła. Nie zapominajmy też o inkwizycji, która niby tylko pilnuje, tyle że dokładnie nie wiadomo czego, i komu postanowi zrobić powtórkę ze średniowiecza. A teraz jeszcze ci czarni z Petersburga, którym jest всё равно, ciemni, jaśni czy zwyczajni, koszą równo z ziemią nie przejmując się konsekwencjami, a pretensje oczywiście do nas. Skąd to wypełzło i dokąd zmierza, zgadnijcie komu przypadł zaszczyt rozwiązania tej zagadki?

Humor przaśny i rubaszny, bliski memu sercu. Akcja sprawnie i złośliwie prowadzona po meandrach, ciągłego konfliktu pomiędzy nie całkiem dobrem i nie ze wszystkim złem. Pełnokrwiści ciemni, szablonowi jaśni oraz dość kanciasto nakreśleni inkwizytorzy, wskazują wyraźnie, która strona spisała historię. Całość ma ręce i nogi, oraz pomyślunek. Dobrze się czyta i jeśli nie jesteś zanadto jasny, to łatwo zżyjesz się z bohaterami opowieści i z żalem będziesz się żegnał. Ale co poradzić, takie życie, krótkie fajerwerki, a na co dzień wszechogarniająca szarość Zmroku.

Jak na czytadło, o przecież mocno wyeksploatowanym temacie walki dobra ze złem, i na dokładkę kontynuacje cyklu patrolowego, jest w niej coś nowego i innego. Mi się podobało, innym nie musi, dam 7/10 i powiem, że kilku wieczorów mroczne myśli rozproszy, a słowiańskiej duszy iskierkę światła przekaże.

Władimir Wasiliew "Oblicze czarnej Palmiry" tyt. org. "Лик черной Пальмиры" Wydawca Fabryka Słów Sp.z o.o. 2005

02 września 2013

Się porobiło

Znienacka pierwszego sierpnia (mogli poczekać ten miesiąc to by się tak ładnie zbiegło z rocznicą wybuchu znacznie większego konfliktu) mój Operator odłączył mnie od sieci i od tamtej pory toczę batalię o przywrócenie mnie do łask (batalia trwa mimo tej widocznej zmiany na lepsze). Co jak widać przyniosło jakiś rezultat, który nie wiem ile będzie trwał i jakie będą dalsze losy tej nierównej walki. Brania jeńców nie przewiduje się, może to i lepiej.

Przerwa w dostępie nie spowodowała jednak przerwy w czytaniu, teraz więc będę się starał nadrobić zaległości w pisaniu. Jak to wyjdzie, zobaczymy już wkrótce. Będzie trochę fantastyki i to nawet tej naukowej, oraz thrillery medyczne (tak mi się jakoś hurtem trafiły). Pisarze kultowi, znani i mniej znani. Wszystko to jak dostawca pozwoli, a ja się postaram.

Uznajmy to za formę urlopu lub też wakacji. Ale czas laby minął i trza się z powrotem brać do roboty. Choć początek widzę w czarnych barwach nie zniechęca mnie to jednak, bo potem będzie jeszcze trudniej. Miłego czytania tym, którym się nie znudziłem i oby nie było gorzej.

28 lipca 2013

Ici Chacal

Kto nie pamięta (to niech się do tego nie przyznaje, jeśli twierdzi, że literatura sensacyjna i thrillery nie są mu obce) tych  dwóch słów wypowiadanych w książce.  Moja pierwsza książka z tego gatunku, nieprzespana noc i nowa fascynacja. Potem były Psy wojny, Czysta robota, Akta Odessy i inne. Potem doszedł Ludlum, Forbes ale jak to się mówi "pierwsza miłość nie rdzewieje", jak tylko widzę coś tego pana to ciężko mi się powstrzymać. Tym razem na hasło Ici Cobra padła odpowiedź, która z pewnością was zaskoczy Ici Barack.

Czym sobie zasłużył autor na taką atencję? Zafascynowała mnie ta jego szczegółowość opisu planów, kompletność i komplementarność całego pomysłu,  ale i improwizacja gdy plan zawiedzie w jakimś momencie też jest mocną stroną opowieści. Historie są dzięki temu realistyczne i choć akurat ta mało prawdopodobna, to chciałoby się żeby może ktoś odważył się na taką akcję. Postacie są też mocną stroną. To nie niezniszczalni i nietrafialni supermeni, ale zwykli choć niezwykle inteligentni i przebiegli ludzie. Ludzie mający wady, słabości i artretyzm. Akcja, umiejętność stopniowania napięcia, zazębianie się poszczególnych elementów, warsztat, po prostu sięgając wiesz, że się nie zawiedziesz.

Wojna genialnego i przenikliwego umysłu stratega z psychopatyczną i brutalną przebiegłością mafioza. Nie ma miejsca na litość, nie ma brania jeńców, nie ma miejsca na chwałę, wojna totalna, wojna na wyniszczenie. Nie ma bohaterów, są tylko ci, którzy walczą po stronie prawa, ale poza jego granicami i ci, którzy zarabiają na nieszczęściu innych, wykorzystując prawo na swoją korzyść. Czy to da się wygrać, kto okaże się największym tchórzem, kto tak naprawdę jest zdrajcą? Trudne pytania na które nie ma odpowiedzi.

Niestety zawiodło zakończenie i to bardzo. Po fajerwerkach jakie serwuje nam cała książka, końcówka jest bezbarwna i taka dość bezsensowna, zaprzeczająca pozostałej treści. Mówi się, że koniec wieńczy dzieło, dlatego ta pozycja dziełem nie jest.

Dam 7/10, za doskonały plan, za nieprzeciętnych zwykłych śmiertelników, gdyby nie zakończenie to z pewnością książka zasługiwała by na dużo więcej. Dzień Szakala to nie jest, ale bardzo dobrze to się czyta.

Frederick Forsyth "Kobra" tyt. org. "The Cobra" Wydawca Wtdawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz 2010

11 lipca 2013

Z ciemności w słońce, z ciszy w krzyk

Leżąc w ciemnościach (niektórych ludzi dopada taka przypadłość, że jak siedzi i kombinuje, to zasypia, a jak się już położy, to za skarby świata nie da się usnąć) i słuchając potrzaskiwania stygnących po dniu pracy, części elektronicznych wyposażenia domu, pojękiwania rur, świstu wiatru na kalenicy, postukiwania i pojękiwania murów domostwa, starających się jakoś ułożyć do snu wraz z domownikami, oraz odgłosów jakie wydają inni mieszkańcy (czasem nie zapraszani bzzzzzzzzzzzzz) domu, człowiek zaczyna sobie różne dziwne rzeczy wyobrażać, nie wszystkie są straszne, niektóre są wręcz przerażające. Czasem jak podłoga skrzypnie wyobraźnia podsuwa nam kogoś skradającego się w mroku i dybiącego na nasze życie. Czasem miarowe poskrzypywanie łóżka sąsiadów, pobudza niedwuznacznie naszą wyobraźnię w temacie co oni tam wyprawiają, pozostaje tylko wybór pozycji w jakiej to robią, a tu już nasza imaginacja ma bardzo szerokie pole do popisu. Są czasem jednak takie dźwięki, których nie da się jednoznacznie zinterpretować. Jak paskudna, niebezpieczna i nieobliczalna istota może je wydawać i co nas czeka jak już zdejmiemy kołdrę z głowy.

Sześć lat temu, kiedy ta książka została stworzona, może można ją było nazwać dystopią. Teraz po tym jak na jaw wypłynęły informacje o tajnych więzieniach, o torturach w nich stosowanych, opowieść stała się smutną rzeczywistością. MROK zaczyna się w nas, tu i teraz, jak wybrnąć z tego zaklętego kręgu.

Co może sobie uroić umysł cywilizowanego i pokojowo nastawionego człowieka brutalnie wyrwanego ze swojego środowiska? Agresywne przesłuchania, tortury, brak snu, głód, pragnienie, ciągłe przebywanie w ciemności, brudzie i poniżeniu. Wszystko to może spowodować, że umysł się załamie i poszuka ucieczki. Tym bardziej gdy jest to umysł maltretowanego w przeszłości dziecka. Ciekawiłaby mnie opinia psychologa na temat tej książki.

Nie można jednak odmówić fantastyczności wizji jaką roztoczył przed nami autor. Świat, do którego ucieka przed bólem i poniżeniem umysł bohatera jest tak odmienny, a zarazem tak kompletny (ale właśnie z tego słynie Aldiss), w którym wyścig ewolucji wygrały owady. Sposób dotarcia ludzi na tą planetę też dość ciekawy i osobliwy. Ale to tylko rojenia przeciążonego umysłu.

Przerażająca wizja, urzeczywistniająca się na naszych oczach, dystopia stająca się na naszą prośbę antyutopią. Nakładamy sobie uzdy i kagańce dla ułudy bezpieczeństwa. Ograniczamy swoje prawa aby ich nie stracić. Ale jak wiadomo władza deprawuje, zaś władza absolutna deprawuje absolutnie, czy aby właśnie nie deprawujemy tych, którzy nami rządzą?

Dodatkowym smaczkiem jest wywiad z Brianem,  w którym autor mówi co chciał za pośrednictwem tego mrocznego utworu przekazać. Mnie jakoś nie przekonał, i nie wiem co z tym zrobić.

Genialny pomysł na świat złudzeń. Trochę zbyt szablonowo potraktowane postacie drugiego planu. I ta mroczna wizja, z której właściwie nie ma ucieczki, a która stała/staje się naszą rzeczywistością. Dam 6/10 z nadzieją, że mimo wszystko uda się zatrzymać tą machinę gnającą ku zatraceniu (ale czarno to widzę).

Brian W. Aldiss "MROK." tyt. org. "HARM" Wydawca Wydawnictwo vis-a-vis/Etiuda 2011

05 lipca 2013

Wilka wycie, smoczy mocz

Już gdzieś kiedyś wspominałem, że w swojej genialnej trylogii w pięciu tomach Douglas Adams opisał dość dziwną planetę, na której wiesiołkowaty Artur Dent spędził jakiś czas po zniszczeniu Ziemi (znaczy nie Artur zniszczył naszą rodzimą planetę, tylko Vogoni budujący galaktyczną autostradę, ale nie zmienia to faktu, że Ziemia została zniszczona). Jedną z ciekawostek na owej planecie były książki. Kończyły się one po pewnej liczbie słów, ni w pięć ni w dziewięć, nie kończąc opowiadanej historii, koniec i już. Śmiem podejrzewać, że autor opisywanej dziś książki, postanowił wykorzystać w pewien sposób ten pomysł.

Zbiór opowiadań, nie powiem, że nieciekawych w swojej formie. Nawet zajmujących i wciągających niekiedy. Tyle tylko, że o niczym. Nic z nich nie wynika, donikąd nie prowadzą czytelnika. Opowiadanie się toczy, historia się rozwija, i ni stąd ni zowąd koniec. To tak jakbym ja, zaczął pisać zdanie, coby dosadnie... Tyle tylko, że tu można się domyślać co bym dosadnie określił i jakich słów, powszechnie uważanych za niecenzuralne użył. Opowiadania zaś nie dają do myślenia, ewentualnie można się zastanawiać: po co? (czy to po co zostały napisane, czy też po co ja je przeczytałem).

Jedno opowiadanko wzorowane na Wyspie doktora Moreau Wellsa tylko cofnięte nieco w czasie, z naleciałością od Guliwera, czy raczej mitów greckich o centaurach, jeszcze jakoś ujdzie. Horrorkowate ostatnie w zbiorze też mające klimat. Tylko zakończenia obu, no daj pan spokój, ni przypiął ni wypiął, w żaden sposób nie przystające do reszty treści danej opowieści.

Pozostałe, kojarzą mi się z dziadami, którzy kiedyś krążyli po wsiach i swymi opowieściami z wielkiego świata zarabiali na miskę zupy z krupami, albo też szklaneczkę cienkusza. Tyle tylko, że jakby takie opowieści snuli, jak autor niniejszego dzieła, to albo by z głodu zeszli byli, albo by ich psami poszczuto i ze wsi wygnano.

Na końcu autor zamieścił rzewne podziękowanie dla kilku osób: Zabrzmi to może banalnie, ale bez Was naprawdę nie byłoby tej książki. Ja bym się drogi autorze zastanowił czy to aby na pewno przyjaciele waszmości, czy nie przypadkiem wilcy w ludzkie skóry przybrani dybiący czy aby się wam noga nie powinie. Jak dla mnie to lepiej dla waszeci byłoby jakby owa książka nie powstała. Ode mnie 4/10 i nie polecam nawet wielbicielom autora.

Romuald Pawlak "Wilcza krew smoczy ogień" Wydawca Fabryka Słów Sp.z o.o. 2006

23 czerwca 2013

Apokalipsa według Marcina Wolskiego już prawie świętego

Muszę was zmartwić, zostało nam niestety (choć jakby na  to spojrzeć z innej strony to może i stety) maksymalnie szesnaście lat życia. Ale nie liczcie na dolce vita. Czeka was umartwianie się, włosiennice i dziesięć przykazań na pamięć. Albowiem nadchodzi paruzja.

Drugi raz zawiodłem się na książce sygnowanej nazwiskiem, które kojarzyło mi się z dobrym humorem. Niestety miejsce humoru zajęła ewangelizacja. Tylko taka typowa dla obrońców krzyża. Źle maskowana nienawiść do wszystkiego co inne. Zionięcie miłością bliźniego. I oczywiście chęć zakazania wszystkim tego wszystkiego na co nie zgadza się KK, niezależnie od wyznawanej wiary i przekonań.

Tym razem wszystko zaczyna się (a nawet kończy) trzęsieniem ziemi. Potem niestety wiemy kto wygra mimo przeważających pod każdym względem sił ciemności. Nie ma to jak jasno wytyczony cel, wtedy droga jest prostsza, ale i niestety o wiele nudniejsza. Nie można jednak odmówić kilku dość ciekawych pomysłów genetycznych i geriatrycznych.

Niby miał to być thriller szumnie nazywany polską odpowiedzią na Kod Browna, ale z powodu udziału w nim istot nadprzyrodzonych, zupełnie zbędnych moim zdaniem, można to jedynie zaliczyć do horroru. Znowu jak na horror, to jakieś takie mało przerażające jest.

Nie wiem co wam poradzić. Jeśli nie przeszkadza wam nachalna ewangelizacja, to w książce jest kilka fajnych pomysłów i można ją raz przeczytać, ale nie spodziewajcie się żadnej rewelacji, ja daje 5/10.

Marcin Wolski "Klucz do Apokalipsy" Wydawca Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz 2007

18 czerwca 2013

Wyprzedziłem metro o siedem miesięcy

Ponad siedem miesięcy temu napisałem posta Okradli mnie. Nie stoi za mną ani prawo prasowe, ani pieniądze wydawnictwa, na wszelki wypadek nie podałem więc nazwy naciągacza, aby nie być ciąganym po sądach. W dzisiejszym metrze ukazał się artykuł o tym samym. Co prawda ja nie byłem na tyle głupi, w przeciwieństwie do dziennikarza owej gazety, żeby do tej firmy wysyłać sms-a, ale na tyle głupi, że na stronie tej firmy podałem numer mojej komórki (chyba była to chwila, w której była to jedyna moja inteligentna komórka). Za to podałem sposób jak się przed tym bronić. Podsumowując: lepiej czasem czytać mojego bloga, bo jest się chronionym siedem miesięcy wcześniej niż czytelnicy popularnej przedpołudniówki.

Pryyyy szalony, zaczynasz wyprzedzać swoje czasy ;)

16 czerwca 2013

Możesz ukraść nawet całą planetę

Nie wiem ile razy ją przeczytałem, nie pytajcie więc. Nie pytajcie też ile jeszcze razy ją przeczytam, nie wiem albowiem niezbadane są wyroki losu, ale czytam ją przynajmniej raz na dwa lata. Możecie teraz zapytać czemu, przecież musisz ją znać niemal na pamięć? I tak jest, znam Plan na pamięć, ale zwyczajnie lubię przez chwilkę przebywać w tym trudnym a zarazem beztroskim świecie, twardych ale radosnych ludzi, zmuszonych do walki z bezduszną biurokracją i zachłannością jednostek.

Świat absolutnego piękna i potwornej brzydoty. Człowiek na nim jest elementem niepożądanym ale tolerowanym. Prawie cały ekosystem tego świata jest dla człowieka toksyczny, ale to działa w obie strony, dla wszystkiego co na nim żyje człowiek jest śmiertelną trucizną. Jednocześnie świat jakby zaplanowany do wypoczynku, łagodny ciepły stały klimat, krystalicznie czyste oceany z przepięknymi plażami, zachwycającą fitocenozą i przerażającą, choć w praktyce niegroźną zoocenozą oceaniczną. I na tym świecie żyje niewielka społeczność ludzka, zmagająca się z trującym otoczeniem, dzień dnia walcząca o swój byt, a jednocześnie umiejąca korzystać z uroków i piękna tego dzikiego świata.

Chciałoby się taki świat ocalić, powstrzymać budowę hoteli i pensjonatów. Zachować jego piękno, bez tłumu zatuczonych Niemców i Amerykanów, wylegujących się na plażach. Tylko jak to zrobić? Potrzebny jest dobry Plan. Plan przewidujący wszystkie możliwości, sztuczki, wykorzystujący biurokrację i kruczki prawne. Posłużyć się tak dobrymi jak i złymi cechami ludzi. I ten plan mają wykonać praktycznie dzicy i pokojowo nastawieni ludzie, przeciwko sile federacji galaktycznej. Na dokładkę plan ten ułożył prosty człowiek, nie mający żadnego formalnego wykształcenia. Czy tubylcy mają jakiekolwiek szanse, na powodzenie? Żadnych.

Świetnie napisana powieść, mająca już czterdzieści lat, a zupełnie tego nie czuć (choć taśmy perforowane wyszły już jakiś czas temu z użytku, a dyski czeka to wkrótce). Ciekawie nakreślone postacie dramatu, z lekkim przerysowaniem niektórych cech, ale w granicach przyzwoitości i poprawności. Taka trochę inna fantastyka, bez bajeranckich gadżetów i fajerwerków. Z chęcią obejrzałbym ekranizację, byle nie amerykańską. U mnie ma 8/10.

Lloyd Biggle Jr. "Pomnik" tyt. org. "The monument" Wydawca Wydawnictwa "Alfa" 1986

07 czerwca 2013

Żądza wyjścia z kina

Znowu, dzięki mojej elokwencji i erudycji oraz portalowi Filmweb, który z firmą Against Gravity zorganizował konkurs udało mi się zdobyć wejściówkę na przedpremierowy pokaz filmu Żądza bankiera. Zainteresowałem się bo to i żądza miała być, i piękna modelka, i międzynarodowe machloje finansowe na wysokim szczeblu też miał ten film ukazać, po prostu dramatycznie sensacyjny thriller romantyczny. A była nędza, niebrzydka aktorka, i francuski potomek J23.

Żądzów bankier ma niezbyt wiele i nie są jakoś bardzo wyszukane, ot żądza władzy, pieniędzy i chęć przelecenia jednej ciemnoskórej, wychudzonej i zaćpanej modelki.
Intryga jest szyta tak grubymi nićmi, że twórcy serialu Stawka większa niż życie mogą być z siebie wyjątkowo dumni, ich dzieło wydaje się przy tym filmie szyte jedwabną nitką. Afera jest tak banalna, że nawet polska komisja papierów nie miałaby problemów z wykryciem tego przekrętu (chyba że byłaby udziałowcem, to wtedy pewnie umkło by to jej uwagi). Główne postacie przekrętu jawnie i to za pomocą wideo połączeń dyskutują o nim z osobą wkręcaną, która to znowu spokojnie i jawnie wszystko nagrywa. Powiązania międzynarodowych korporacji, karteli, funduszy bez trudu i to za pomocą aparatu fotograficznego, prześwietla emerytowany francuski glina. Nie wiem kto jest w stanie uwierzyć w jakikolwiek realizm tego obrazu, bo przeciętnie inteligentny człowiek raczej nie, nawet jeśli nie ma nic wspólnego z finansami, giełdą czy bankowością. Chyba nawet dla twórców teorii spiskowych ten film nie ma żadnej wartości merytorycznej.
Fajne są tylko niektóre wstawki z marzeń głównego bohatera, co chciałby zrobić, niektóre tchną nawet realizmem (i wzbudzają szczery śmiech na widowni, nieliczne chwile wytchnienia od beznadziejności tego obrazu), a już zwłaszcza ta dotycząca teściów.
Muszę jeszcze wspomnieć o tym, że narrator, którym jest główny bohater, zwraca się czasami bezpośrednio do widzów, co jest dość dziwne w filmie określanym jako dramat czy thriller, bo przez to, raczej plasuje się w kategorii tragifarsy.

Film bardzo średni, niezła gra aktorska (może poza scenami żądzy bankiera dotyczącej modelki, to było zagrane fatalnie) całkiem dobra warstwa muzyczna, komponowała się z obrazem. Ale nie było to w stanie uratować fabuły, jak dla mnie to 5/10 to maksimum (i to bardzo wyżyłowane) na jakie zasługuje ten film i nie polecam, gdyby nie dość wygodne fotele, prawdopodobnie byłby to drugi film, z którego wyszedłbym w trakcie seansu.

"Żądza bankiera" tyt. org. "Le capital" scen.Jean-Claude Grumberg, Costa-Gavras, Karim  Boukercha reż. Costa-Gavras w roli głównej Gad Elmaleh

04 czerwca 2013

Roślina mnie bije

Zauważyłem, że mało coś ostatnio fantastyki w moim menu. Oddaliłem się niebezpiecznie od ulubionej niszy ekologicznej. A jak powszechnie wiadomo, nie wszędzie da się tak wejść z marszu. Trzeba sięgnąć więc po coś lżejszego co pozwoli rozruszać nieco szarą i ospałą masę zwaną mózgiem i ponownie wdrożyć się w ten nurt inności. Do tego celu Harrison z jego cyklami o Stalowym szczurze i Planecie śmierci jest po prostu najlepszy. Lecimy zatem na Pyrrusa.

Napiszę krótko, bo nie ma się co nad tym rozwodzić. W opowieściach tego pana (może poza Zielonym Soylentem (Przestrzeni! Przestrzeni!) gdzie ciężko byłby się wcisnąć) chce się być i to niekoniecznie jako główny bohater (choć to oczywiście najlepsza miejscówka). Nawet jak miejscem gdzie przyszłoby nam bytować jest planeta, przy której Australia jest przytulnym i bardzo przyjaznym człowiekowi ekosystemem. Na Pyrrusie każda  ożywiona forma bytu będzie próbowała cię otruć, użądlić, oparzyć, zgnieść, ugryźć, przeciąć, okaleczyć, rozerwać na strzępy lub zjeść, w dowolnej kolejności ale najchętniej jednocześnie. Nawet klimat jest wrogi, jak nie leje rzęsisty i zimny deszcz, to pada grad wielkości pięści, a jak im się znudzi to sypie śnieg, a jak już się wypada, to okazuje się, że jesteś w tropikach. Już nic nie mówiąc o aktywności sejsmicznej i wulkanicznej przy ciążeniu 2G. Ale jedno jest pewne, nie sposób się na niej nudzić (no chyba, że będzie to śmiertelna nuda).

Autochtoni, to też bardzo mili i uprzejmi ludzie. Nie dość, że wychowani przy znacznie większym ciążeniu, a zatem o wiele silniejsi, to na dokładkę całe życie walczący o przetrwanie w tym milutkim środowisku. Na większość rzeczy reagujący agresją popartą siedemdziesiątką piątką z eksplodującymi pociskami o napędzie rakietowym, lub całkowitą obojętnością o ile to nie służy lub nie wspomaga eksterminacji radosnych form życia ich ukochanej planety.

Co trzeba zrobić, uratować ich, bo wymierają, powoli ale nieodwołalnie. Co gorsza zdają się tego nie dostrzegać. I broń cię cokolwiek im o tym wspominać, bo skończysz jako tarcza strzelnicza. Czas wziąć się do roboty.

Pełna humoru, pełnokrwistych postaci, sprawnie opowiedziana przygodówka. Akcja zaczyna się na pierwszej stronie, aby zakończyć się napisem the end na ostatniej. Jest też chwila na romans, coby nie było, że tylko łubudu bum i trach przez cały czas. A najlepsze w tym jest to, że to pierwsza część. Zawsze się świetnie bawię czytając, choć niektóre fragmenty mogę cytować z pamięci.

Co mówicie, że to taka ramotka, masowa papka, napiszcie lepszą. Nie wszystko musi być literaturą wysoką, a dobra przygodówka nie jest zła, a ta jest fantastyczna. 7/10 i śmierć karczownikom, na pohybel.

Harry Harrison "Planeta śmierci" tyt. org. "Deathworld" Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik" 1982

03 czerwca 2013

Szpieg, który malował

Każdy z nas czasami ma ochotę stać się tajnym agentem, aby to po podglądać tą ładniutką sąsiadeczkę z drugiego piętra, czy znaleźć za pomocą posłuchu jakiegoś haka na chamowatego gbura z klatki obok. Można by też zastawić jakąś niemiłą i bolesną pułapkę na tą wredną jędzę spod trójki. Nie dziwi więc niesłabnące powodzenie książek szpiegowskich i sensacyjnych. Strasznie dużo wśród tego chłamu i tandety, więc jak się trafi na coś dobrego to warto o tym choć kilka słów napisać.

To już druga książka tego autora, którą przeczytałem, i druga z serii o fantastycznym konserwatorze dzieł sztuki, który jest też tajnym agentem operacyjnym dowódcą, szpiegiem i bezlitosnym zabójcą.

Po ostatniej akcji, bohater książki podejmuje nieodwołalną decyzję ostatecznego zerwania z zawodem tajnego agenta. Chce całkowicie poświęcić się swojej pasji, którą jest renowacja dzieł starych mistrzów malarstwa. A może nawet samemu stać się kolejnym mistrzem, na którego zapowiadał się w młodości. Wszystko szło dobrze, aż do 14:37 kiedy to w centrum Londynu nieomal udało mu się powstrzymać zamachowca samobójce przed detonowaniem się w tłumie ludzi. I właśnie to "nieomal" spowodowało, że Gabriel Allon jeszcze raz zbiera swój zespół, żeby wyśledzić bestię, która spowodowała tą rzeź.

Znakomicie zbudowana dramaturgia. Świetnie poprowadzona akcja z jej nagłymi i zupełnie niespodziewanymi zwrotami. Doskonale ukazane charakterystyki poszczególnych postaci dramatu jaki rozgrywa się przed naszymi oczami. Lekkie pióro, książkę się połyka w mgnieniu oka, ze zdziwieniem konstatując, że czterysta stron przeleciało w kilka chwil zaledwie. Trzeba przyznać, że gość ma smykałkę do tego typu opowieści.

Dzięki tej książce dowiadujemy się, o coraz to nowszych metodach śledzenia działalności siatek przestępczych i terrorystycznych. Coraz trudniej do nich przeniknąć czy choćby stworzyć ich schemat dowodzenia, trzeba więc poszukiwać innych sposobów wyśledzenia struktur i metod działania. Już nie tylko ludzie z branży IT, ale finansiści, ekonomiści i logistycy przepływów zaczynają odgrywać główne skrzypce w prowadzonych śledztwach. Ale i tak w ostatecznym rozrachunku nic nie zastąpi odpowiednio wyszkolonego agenta.

To nie tylko warto przeczytać, to się chce czytać, zwłaszcza jak się lubi ten gatunek. Z mojej strony 8/10 i pewnie półka Daniela Silvy będzie się stopniowo powiększać w mojej biblioteczce.

Daniel Silva "Portret szpiega" tyt. org. "Portrait of a spy" Wydawca Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A. 2012

29 maja 2013

Organizm BMO* znowu w FBI

Dzięki portalowi Filmweb, amerykańskiemu producentowi i polskiemu dystrybutorowi, miałem okazję wziąć udział w tajnym pokazie filmowym. Film był tak tajny, że nawet na minute przed pokazem nie chciano nam powiedzieć co będziemy oglądać. Chyba bano się, że dopóki są włączone światła, to większość widowni mogłaby się ewakuować, zupełnie niesłusznie.

Filmem okazała się być komedia, czasami nawet śmieszna. Nie jest to Zabójcza broń ale mogło być gorzej.

Nie wiem czy oglądaliście film Miss agent (Miss congeniality) i jego kontynuacje, ale przyjmę, że tak (bo bardzo to ułatwi dalszą opowieść). Wiecie już więc mniej więcej o co chodzi w filmie. Wrażenie kolejnej części potęguje odtwórczyni głównej roli. O ile trzynaście lat temu Sandra byłą całkiem apetyczną trzydziestokilkuletnią kobietą, to teraz stateczna pani pod pięćdziesiątkę sprawiała wrażenie zbyt mocno naciągniętej przez chirurga plastycznego, to przez to pewnie ten ciągły zdziwiony wyraz twarzy. Wyraźne problemy z przemieszczaniem się, to wyraźne sygnały, że może czas zacząć grać grzeczne mamusie, a nie agentki specjalne? Podejrzewam, że kolejna Złota malina, jeśli nawet nie wpadnie, to przynajmniej będzie nominacja.

Na tle dość drewnianej postawy Bullock jej partnerka to czyste szaleństwo w dość pokaźnej postaci. McCarthy tworzy majstersztyk, scena poszukiwania kapitańskich jaj to perełka, i tak do 2/3 gdzie scenarzysta zmusza aktorkę do zrobienia z siebie małpy, która nic nie potrafi. Nie dało się tego odegrać wiarygodnie, nie dziwne więc, że rola siadła.

Warstwa fabularna niestety trochę leży i kwiczy, ale jest to komedia, która ma być śmieszna nie wiarygodna. Choć jak udaje się połączyć jedno z drugim, przyjemność z oglądania jest znacznie większa. Humor rozporkowy, wyraźnie przypadł do gust młodszej części widowni i to niezależnie od płci. Takoż drodzy panowie możecie spokojnie wybrać się ze swoimi paniami na ten film, gwarantuje, że humor obydwojgu poprawi się po seansie. Nawet ja, choć może nie aż tak żywiołowo, kilka razy uśmiałem się serdecznie.

Nieco przydługi, gdyby go przyciąć, a jest z czego, do 90 minut, bo humoru nie starcza na dwie godziny, zwłaszcza po spaleniu roli McCarthy, a innego powodu do ciągnięcia tego filmu nie ma.

Darowanemu koniowi w zęby się ponoć nie zagląda, ale ja sobie pozwoliłem. Film jest średni z niezłą dawką humoru, dam zatem 6/10 (a McCarthy dostaje 8/10). Jeśli potrzeba wam śmiechu i szukacie czegoś na wieczorny wypad na miasto w lipcu, to z czystym sumieniem polecam.

* Organizm Bullockmodyfikowany
"Gorący towar" tyt. org. "The heat" scen. Katie Dippold reż. Paul Feig W rolach głównych Sandra Bullock i Melissa McCarthy

28 maja 2013

Jura leć po kredę bo mi się karbon skończył

Paradoks takie dość paradoksalnie proste słowo określające,  że coś co mówimy albo robimy może nam strasznie namieszać albo w głowie albo w życiu. Artyści często mają z nim problem, a już pisarze i to zwłaszcza pisarze zajmujący się sci-fi potrafią się przezeń koncertowo wyłożyć. Najmocniej i najboleśniej uwidaczniają to potyczki pisarzy z podróżami w czasie (z przestrzenią jakoś lepiej sobie radzą).

Podróże w czasie są banalnie proste. Wystarczy się skupić lub przestraszyć, nabrać powietrza i bach, lecisz w czasie. Prry szalony, wypuść powietrze, bo zaczynasz sinieć, nie każdemu jest dane. Z tym się trzeba urodzić.

Trzeba przyznać, że autor dość sprytnie ominął jezusową rafę. Toć nie dziwne, że każdy podróżnik w czasie wychowany w naszym obszarze kulturalno-religijnym wybrałby się te dwa tysiąclecia nazad coby to zobaczyć na własne oczy. Tylko nie wiadomo co by zobaczył.

Niektóre rzeczy można zmienić innych się nie da. Ba, można nawet sobie postrzelać do krzyżowców o ile oczywiście nie są to jacyś znamienici rycerze, ani nie spapra się tą strzelaniną jakiegoś historycznego wydarzenia. Ale już uratować swoich najbliższych od gwałtownej śmierci nie da się, choć nie odcisnęli oni żadnego piętna na historii. Można swoje młodsze ja nauczyć różnych rzeczy ale już powiedzieć komu może zaufać, jakie będą najbliższe numerki w totka, się nie da. Mniejszych i większych paradoksów moc wielka, co nieco psuje ogólny odbiór książki.

Od zera do bohatera, znacie ten schemat. Tu jest on nieco nie liniowy. Bo nasze rzeczone zero, jednocześnie już jest, było, będzie lub akurat staje się bohaterem. Autor nie do końca umiał pozbyć się jednak liniowego spojrzenia na czas, co jest dla nas tak żyjących, naturalne. I to też niestety powoduje, że całość staje się dość bzdurna.

Sam pomysł i prowadzenie narracji bardzo dobre. Czyta się lekko i szybko. Dużo akcji, ciekawych lokacji przeżyć i wydarzeń. Postacie nieco szablonowe ale nie jednowymiarowe, podlegające rozwojowi i wywołujące odruchy w czytelniku. Wyczuwa się niestety, takie jakby umęczenia autora zagmatwaniem spowodowanym paradoksami i niemożliwościami, jakie sam sobie narzucił, co pod koniec skutkuje spowolnieniem i raczej zagnieceniem, nie zakończeniem opowieści.

Nie jest to do końca zła książka ale też nie jest dobra, taki średniak w moim odczuciu 5/10. Jakbyście jednak odkryli w sobie umiejętność skakania w czasie, to wpadnijcie z numerkami na czwartkowego multilotka (cierpie na straszny brak gotówki).

Poul Andeson "Stanie się czas" tyt. org. "There will be time" Wydawca Prószyński media Sp.z o.o. 2010

27 maja 2013

Maciek ja tylko żartowałem, Maciek ja tylko żartowałem

Jesień tego roku nas nie rozpieszcza. Szaro-buro, zimno i leje. Człowieka ogarnia marazm i tumiwisizm, a na dokładkę życie dokłada jeszcze swoje przyjemności. Pomyślałem więc, że przyda się jakaś lżejsza (nie tylko fizycznie) i może zawierająca jakieś humorystyczne elementy książka. I chyba coś takiego wpadło mi w ręce. Postanowiłem niezwłocznie przeczytać, z nadzieją, że dzięki niej zdołam podreperować nadwyrężone nieco poczucie humoru.

Znany i dobry aktor (widziałem go w kabarecie, oraz w rolach komediowych i dramatycznych), a na tle obecnego narybku i w związku z wykruszaniem się starej szkoły, niedługo (i to bez prawa łaski) stanie się aktorem wybitnym (według tyłówki już takim jest, co kto lubi). Nic wyreżyserowanego przez Pana Macieja nie widziałem nie mogę więc ocenić jakim reżyserem jest. Teraz mam okazję zapoznać się z jego felietonami, które od 2009 zamieszcza w Zwierciadle. Nic na to nie poradzę, że w moim domu gazety i czasopisma goszczą bardzo rzadko, bo wolę książki. Jako wisienkę na torcie, zamieszczono pastisz scenariusza komedii romantycznej (ponoć bardzo popularnego obecnie gatunku filmowego w Polsce).

Niestety, felietonistą jest dość przeciętnym. O nienagannym szlaku bojowym młodego bojownika o wolność i demokrację. Śmieje się z tego z czego śmiać się wypada i należy, oburza zaś na to, na co oburzać się winno i powinno, gani co trzeba zganić i pochwala co trza zachwalać. Ckliwy i kochający ojciec swojej cudownej i wszechstronnie utalentowanej córki. Dumny ze swoich przemyśleń (i słusznie, ktoś powinien). Kiedyś tam królami autoreklamy ogłosiłem Carroll'a i Cussler'a, którzy promują się w swoich książkach, Pan Maciej w niczym im nie ustępuje. To wspomni o swojej roli, to o filmie napomknie, czy o reżyserowanej przez siebie sztuce i ile wysiłku umysłowego, fizycznego oraz zdrowia kosztuje praca artysty. Szlachetne wykorzystanie popularności w  jednostkowym ale jakże szlachetnym celu bardzo uszlachetnia. Teksty wchodzą bez przeszkód i równie szybko opuszczają nie wzbudzając głębszych myśli. Ot czasami przelotny uśmiech (czasami zażenowania). Oczywiście raz na jakiś czas i ślepej kurze trafi się ziarno, tak i niektóre z tekstów są ciekawsze. Choćby skecz o ultranowoczesnej telefonii, którego nie przeczytałem, widziałem w interpretacji autora na jakimś kabaretonie i wystarczy. Duży plus za podobne odczucia co do pewnej francuskiej komedii.
Jeśli jesteście stałymi czytelnikami Zwierciadła zapewne przeczytaliście te felietony. Ale wielbicielom talentu poleca się zakupienie niniejszego tomu.
Teraz czas na wisienkę. Komedia romantyczna zmieniła się w kryminalny thriller melodramatyczny z elementami antywojennego rozliczenia się z demonami przeszłości w dusznej atmosferze purnonsensowego romansu. Agent Tomek, który nazywa się Miłosz i nie jest agentem, tylko Holmesem Kochanym z księgowości. Zagadka jest skomplikowana jak budowa maszyny prostej takiej jak dźwignia na ten przykład. Tragiczne przeżycia z dzieciństwa odbiły się na naszym detektywie, którego życie emocjonalne jest koszmarem. Zmienia więc obiekty swoich uczuć częściej niż bieliznę, ale jest tak kochany, że nie sposób się na niego gniewać. Dowcip gruby, na poziomie obecnych produkcji filmowych zwanych dla niepoznaki komediami.

Kupić (choć lepiej wypożyczyć lub poczekać aż przecenią [ja wygrałem], to nie jest lektura, którą trzeba przeczytać jak najszybciej), poczekać do zimy, z felietonów zrobić sobie cowieczorny serial, zimno i ciemność będzie łatwiejsze do przeżycia. Połączywszy wszystko 6/10 wydaje się być oceną, w oczach wielbicieli może nieco zaniżoną, adekwatną do wysiłku jaki włożył autor w swe dzieło. Humoru może nie poprawiłem zanadto, na szczęście ponoć niedługo będzie wiosna albo nawet lato.

Maciej Stuhr "W krzywym zwierciadle" Wydawca Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. 2013