Dawno, dawno temu, choć wcale niedaleko stąd, pytała chłopaka dziewczyna, czemu on jej nie przypomina Lenina? Po przylocie Sokoła Millenium, już inna dziewczyna pytała chłopaka, czemu on nic, a nic nie przypomina Chewbacca, albo dolaż moja dolo chociaż Hana Solo? Kiedy nastały internety, kolejnego chłopaka pytała kolejna dziewczyna, czemu ty mi nie przypominasz Justina? Czy po dniu dzisiejszym, jakiś chłopak nie spyta swojej nadobnej dziewicy, czemu ty nie przypominasz choć trochę łotrzycy?
Byłem, widziałem i wiecie co, to pachniało Gwiezdnymi Wojnami. Oczywiście jest efekciarskie, oczywiście to nie jest to tamto takie jak było. Ale jest w tym Moc, choć tak niewiele midichlorianów i zaledwie jeden miecz świetlny. Na szczęście nie jest takie plastikowe i sterylne jak pierwsze (czyli drugie, zresztą cholera wie jak je określać, o te części z Anakinem i Padme mi chodzi), no i nie jest takie wysadzone w kosmos jak w Przeroście Mocy nad treścią. Mogłoby być trochę mniej martyrologii (nie przytulajcie się do K-2SO czyli Kajtusia, choć jest kochany), ale z patosem się wstrzelili idealnie.
Widzieliście gołego Lorda Sithów, nie? No to będziecie mieli okazję obejrzeć w tej roli Vadera ;) Nie uwierzycie ale wygląda jak żywy. Trzeba przyznać, że gubernator Tarkin też jest do siebie podobny i całkiem dziarski jak na nieboszczyka. Za to senator księżniczka Leia Organa, bardziej przypomina Mei Kusakabe (tego najmniejszego łobuza z Totoro) niż siebie, ale to już zwykłe czepialstwo. C3PO i Artuditu też się załapały na epizodzik.
Uważnie oglądajcie, bo przemycanie pierwszych trzech części (tych z Lukiem i Leią) do Łotra wyszło im lepiej, niż Hanowi Solo akcja z towarem Jabby.
Oczywiście brakowało Chewbacca i Yody i Solo i Złotka (choć przez chwilę niby jest) i Ewoków i nawet Jawow, ale było dobrze. Na tyle dobrze, że wróciła fascynacja. Zatem niech Moc będzie z wami. Mocne 8/10 i możecie oglądać nawet w 3D (w 4D nie polecam, bo dużo się w filmie chlapie wodą i można wyjść nieco przemoczonym, a przy tych temperaturach zapalenie płuc gotowe).
"Łotr 1. Gwiezdne wojny- historie" tyt. org. "Rogue One: A Star wars story" scen. Chris Weitz i Tony Gilroy reż. Gareth Edwards w rolach głównych Felicity Jones i Diego Luna
Wiek już taki, że pamięć wewnętrzna szwankować zaczęła, to tu będzie taki mój niepamiętnik.
15 grudnia 2016
07 października 2016
Trzecich siedmiu
Wszystko zaczął Akira Kurosawa w 1954 roku kręcąc "Siedmiu samurajów". Skrócony z siedmiu do trzech godzin, w wersji kinowej, film odniósł ogromny sukces. I praktycznie z miejsca stał się filmem kultowym.
Nic zatem dziwnego, że amerykańscy producenci filmowi za wszelką cenę dążyli do zdobycia praw do scenariusza. Udało im się to. W 1960 roku reżyser John Sturges kręci western "Siedmiu wspaniałych". Jakie wrażenie zrobiło "Siedmiu samurajów" Kurosawy niech świadczy fakt, że Steve McQueen urwał się z planu serialu "Poszukiwany: żywy lub martwy", żeby zagrać w jego amerykańskiej wersji. Gwiazdorska obsada, świetna adaptacja, znakomita muzyka i film bardzo szybko staje się ikoną westernu.
Mija 56 lat, z japońsko-amerykańskiej czternastki ostał się już tylko jeden żywy wspaniały choć tchórzliwy Lee ( Robert Vaughn), najwyższy czas nakręcić zatem remake.
Mamy więc sprawdzony dwukrotnie scenariusz. Wiemy co i jak, co może się nie udać, sukces jak w banku. A tu niestety zonk. Dostajemy ładnie opakowany, z nośnym tytułem, zwykły szpagetti western bez większego sensu.
Niby mamy bandę złych, niby zbiera się siedmiu (ale czy wspaniałych tu bym się zastanowił), niby mamy biednych i ciemiężonych ale czy tak aby bezbronnych. O ile w dwu pierwszych filmach to miało jako tako ręce i nogi, to tu nic się nie klei. Banda bandzie nie równa. Po wojnach lub innych zawieruchach zbrojnych, zawsze pozostawały grupy nie potrafiące lub nie chcące się przystosować do pokojowej egzystencji. Przemieszczające się, rabujące, mordujące opornych, były ciężkie do namierzenia i zlikwidowania. Tu mamy osiadłą grupę rzezimieszków, ze znanym przywódcą, osiadłym w mieście pod znanym adresem. Jakby, który z tych siedmiu mało wspaniałych pomyślał, to najsampierw pojechaliby załatwić szefa, a potem wytłuc resztę pozbawionej głowy bandy. Zamiast tego, martyrologicznie poświęcają życie połowy mieszkańców i swoje, na zupełnie zbędną wojnę z rozjuszonym szefunciem, któremu jeszcze wspaniałomyślnie dają kilka dni na zebranie armii. O ile japońscy chłopi rzeczywiście nie potrafili walczyć, ba nie wolno im było tego robić. Meksykańscy peoni też nie byli obyci z bronią palną, a ponadto nie za bardzo ich było na nią stać. To w to, że mieszkańcy miasteczka na dzikim zachodzie, zaraz po wojnie secesyjnej nie potrafili posługiwać się bronią nie jestem w stanie uwierzyć. Może nie byli to rewolwerowcy ale karabinem na pewno potrafili się posługiwać.
I tak oto ze znakomitego pomysłu Kurosawy, Oguni i Hashimoto , wspaniale przeniesionego na amerykańsko-meksykański grunt przez Bernsteina, Newmana i Robertsa zrobiono ciężko strawną papkę pełną martyrologii i patosu i kalek (w obu znaczeniach tego słowa).
Czemu zatem 6 za takiego gniota. Bo zrobiono go bardzo dobrze i to pomimo political correctness. Świetne zdjęcia, znakomite strzelaniny, czego chcieć więcej od spaghetti westernu. Ale klasykiem, a tym bardziej kultowym, to ten film nie będzie i to mimo znakomitej gry Washingtona.
Film obejrzałem dzięki filmweb.pl w trakcie Filmweb offline 2016.
"Siedmiu wspaniałych" tyt. org. "The Magnificent Seven" scen. Nic Pizzolatto i Richard Wenk reż. Antoine Fuqua w rolach głównych siedmiu (mało)wspaniałych
Nic zatem dziwnego, że amerykańscy producenci filmowi za wszelką cenę dążyli do zdobycia praw do scenariusza. Udało im się to. W 1960 roku reżyser John Sturges kręci western "Siedmiu wspaniałych". Jakie wrażenie zrobiło "Siedmiu samurajów" Kurosawy niech świadczy fakt, że Steve McQueen urwał się z planu serialu "Poszukiwany: żywy lub martwy", żeby zagrać w jego amerykańskiej wersji. Gwiazdorska obsada, świetna adaptacja, znakomita muzyka i film bardzo szybko staje się ikoną westernu.
Mija 56 lat, z japońsko-amerykańskiej czternastki ostał się już tylko jeden żywy wspaniały choć tchórzliwy Lee ( Robert Vaughn), najwyższy czas nakręcić zatem remake.
Mamy więc sprawdzony dwukrotnie scenariusz. Wiemy co i jak, co może się nie udać, sukces jak w banku. A tu niestety zonk. Dostajemy ładnie opakowany, z nośnym tytułem, zwykły szpagetti western bez większego sensu.
Niby mamy bandę złych, niby zbiera się siedmiu (ale czy wspaniałych tu bym się zastanowił), niby mamy biednych i ciemiężonych ale czy tak aby bezbronnych. O ile w dwu pierwszych filmach to miało jako tako ręce i nogi, to tu nic się nie klei. Banda bandzie nie równa. Po wojnach lub innych zawieruchach zbrojnych, zawsze pozostawały grupy nie potrafiące lub nie chcące się przystosować do pokojowej egzystencji. Przemieszczające się, rabujące, mordujące opornych, były ciężkie do namierzenia i zlikwidowania. Tu mamy osiadłą grupę rzezimieszków, ze znanym przywódcą, osiadłym w mieście pod znanym adresem. Jakby, który z tych siedmiu mało wspaniałych pomyślał, to najsampierw pojechaliby załatwić szefa, a potem wytłuc resztę pozbawionej głowy bandy. Zamiast tego, martyrologicznie poświęcają życie połowy mieszkańców i swoje, na zupełnie zbędną wojnę z rozjuszonym szefunciem, któremu jeszcze wspaniałomyślnie dają kilka dni na zebranie armii. O ile japońscy chłopi rzeczywiście nie potrafili walczyć, ba nie wolno im było tego robić. Meksykańscy peoni też nie byli obyci z bronią palną, a ponadto nie za bardzo ich było na nią stać. To w to, że mieszkańcy miasteczka na dzikim zachodzie, zaraz po wojnie secesyjnej nie potrafili posługiwać się bronią nie jestem w stanie uwierzyć. Może nie byli to rewolwerowcy ale karabinem na pewno potrafili się posługiwać.
I tak oto ze znakomitego pomysłu Kurosawy, Oguni i Hashimoto , wspaniale przeniesionego na amerykańsko-meksykański grunt przez Bernsteina, Newmana i Robertsa zrobiono ciężko strawną papkę pełną martyrologii i patosu i kalek (w obu znaczeniach tego słowa).
Czemu zatem 6 za takiego gniota. Bo zrobiono go bardzo dobrze i to pomimo political correctness. Świetne zdjęcia, znakomite strzelaniny, czego chcieć więcej od spaghetti westernu. Ale klasykiem, a tym bardziej kultowym, to ten film nie będzie i to mimo znakomitej gry Washingtona.
Film obejrzałem dzięki filmweb.pl w trakcie Filmweb offline 2016.
"Siedmiu wspaniałych" tyt. org. "The Magnificent Seven" scen. Nic Pizzolatto i Richard Wenk reż. Antoine Fuqua w rolach głównych siedmiu (mało)wspaniałych
30 września 2016
Jem popcorn, popijam kolą a tu jak nie przyp...
Dwudziestego kwietnia 2010 roku około godziny 22 na pływającej (czyli nie przybitej do dna) platformie poszukiwawczej Deepwater Horizon dochodzi do eksplozji i pożaru. I jest to początek największej katastrofy ekologicznej. Do oceanu wycieka 666000 ton ropy (dość ciekawa liczba ]:->), a jedna kropla tego surowca jest w stanie zanieczyścić ponoć 1 metr sześcienny wody (1000 litrów, dwumetrowa wanna napełniona po brzeżek to zaledwie 400 litrów).
Jak do tego doszło, mimo zabezpieczeń, czujników, ostrożności(!), testów(!), atestów, nowoczesnych rozwiązań(!), wyszkolonej i zgranej kadry?
Wchodzący na ekrany Żywioł, jest takim wysokobudżetowym second to disaser. Opowiada o ostatnim dniu pracy na Deepwater Horizon i czemu, pomimo zabezpieczeń, nie udało się uniknąć następującej po zniszczeniu platformy, katastrofy ekologicznej.
I wszystko pięknie i ładnie, film pokazuje co doprowadziło do wybuchu. Potem jakoś przestałem ogarniać, o co chodzi? Ja rozumiem, że ludzie pracujący w ekstremalnych warunkach są dość specyficzną częścią społeczeństwa. Mimo tego jakoś nie mogę uwierzyć, że gdy wszystko się wali i stoi w płomieniach, a jeszcze na dokładkę w każdej chwili może zatonąć, to nie zwycięży u nich instynktowna potrzeba ucieczki. Ale to amerykańscy poszukiwacze, pionierzy, więc trzeba ich siłą było wpychać do szalup, nawet tych rannych. Ten hamerykański patos zaczyna mi się powoli przejadać.
Film rozkręcający się, początek taki zwyczajny. Dzwonią budziki, ludziska myją zęby, jedzą śniadanie, nic się nie dzieje, nuda. Potem coraz szybciej, ostrzej, John Malkovich jak zwykle świetny, dziwniej i na koniec BUM. I jest to bum bardzo ładnie zrobione, przekonująco.
Film dobrze zrobiony. Aktorzy dobrze dobrani i prowadzeni. Niepotrzebne ujęcia z tego co się dzieje w rurze, bo i tak nie wiesz na co patrzysz. Nie wiem czy dobrze ukazuje, życie i pracę na platformie, bo nigdy na takim czymś nie byłem, ale mnie przekonało, że nie bardzo się nadaję do tej roboty. Reasumując: porządnie zrobiony paradokument. Choć jakby się kończył na erupcji ropy, bez erupcji bohaterstwa, byłby jeszcze lepszy. Dam 7/10.
Film obejrzałem dzięki filmweb.pl w trakcie Filmweb offline 2016.
"Żywioł. Deepwater Horizon" tyt. org. "Deepwater Horizon" scen. Matthew Michael Camahan, Matthew Sand reż. Peter Berg w rolach głównych Mark Wahlberg i Kurt Russell
Jak do tego doszło, mimo zabezpieczeń, czujników, ostrożności(!), testów(!), atestów, nowoczesnych rozwiązań(!), wyszkolonej i zgranej kadry?
Wchodzący na ekrany Żywioł, jest takim wysokobudżetowym second to disaser. Opowiada o ostatnim dniu pracy na Deepwater Horizon i czemu, pomimo zabezpieczeń, nie udało się uniknąć następującej po zniszczeniu platformy, katastrofy ekologicznej.
I wszystko pięknie i ładnie, film pokazuje co doprowadziło do wybuchu. Potem jakoś przestałem ogarniać, o co chodzi? Ja rozumiem, że ludzie pracujący w ekstremalnych warunkach są dość specyficzną częścią społeczeństwa. Mimo tego jakoś nie mogę uwierzyć, że gdy wszystko się wali i stoi w płomieniach, a jeszcze na dokładkę w każdej chwili może zatonąć, to nie zwycięży u nich instynktowna potrzeba ucieczki. Ale to amerykańscy poszukiwacze, pionierzy, więc trzeba ich siłą było wpychać do szalup, nawet tych rannych. Ten hamerykański patos zaczyna mi się powoli przejadać.
Film rozkręcający się, początek taki zwyczajny. Dzwonią budziki, ludziska myją zęby, jedzą śniadanie, nic się nie dzieje, nuda. Potem coraz szybciej, ostrzej, John Malkovich jak zwykle świetny, dziwniej i na koniec BUM. I jest to bum bardzo ładnie zrobione, przekonująco.
Film dobrze zrobiony. Aktorzy dobrze dobrani i prowadzeni. Niepotrzebne ujęcia z tego co się dzieje w rurze, bo i tak nie wiesz na co patrzysz. Nie wiem czy dobrze ukazuje, życie i pracę na platformie, bo nigdy na takim czymś nie byłem, ale mnie przekonało, że nie bardzo się nadaję do tej roboty. Reasumując: porządnie zrobiony paradokument. Choć jakby się kończył na erupcji ropy, bez erupcji bohaterstwa, byłby jeszcze lepszy. Dam 7/10.
Film obejrzałem dzięki filmweb.pl w trakcie Filmweb offline 2016.
"Żywioł. Deepwater Horizon" tyt. org. "Deepwater Horizon" scen. Matthew Michael Camahan, Matthew Sand reż. Peter Berg w rolach głównych Mark Wahlberg i Kurt Russell
18 lipca 2016
Przysypianie na Manhattanie
Zaczynam się zastanawiać po co chodzi się do kina? Nie wiem jak wy, ale ja kiedyś byłem kinomanem (to trochę podobne do bycia narkomanem, tyle że nie wygląda się jak nieświeże zombi i można prowadzić samochód). Oglądałem wszystko, raz nawet "Kamienne tablice" i było fajnie. Raz zdarzyło mi się wyjść z kina (serio tylko raz), raz przysnąłem i raz z nudów grałem sobie na jakimś gameboju lub czymś podobnym. Teraz nie dość, że większość osób znajdujących się w kinie, myli sale kinową z restauracją czy domem publicznym na literę "b" (bynajmniej nie o bibliotekę mi chodzi), lub też z budką telefoniczną czy klubem dyskusyjnym, to na dokładkę z ekranu wieje nudą lub (oprócz efektów CGI i pirotechnicznych) kompletnie niczym.
Ale ja tu o filmie miałem pisać, a nie wylewać gorzkie żale nad kondycją kina. Trafił mi się thriller. To znaczy na FW jest tak opisany, bo ja byłem na kryminałku chyba miał być psychologiczny, ale ja jakoś głębi nie odczułem. Dobrze zapowiadający się dziennikarz śledczy Porter Wren (Adrien Brody), kończy jako dziennikarska hiena, krążąca od wypadku do tragedii, aby wyrwać z piersi ofiar, parujące jeszcze serce i pokazać je w swojej gazecie. Ale o to, zostaje wciągnięty, z jednej strony seksualnie (tu w roli femme fatale Yvonne Strahovski), z drugiej dość brutalnie, do akcji poszukiwania "zaginionej arki", znaczy się filmu, który się niechcąco-chętnie nakręcił był.
Tu może by lekki spojler, jeśli nie widziałeś, a musisz obejrzeć, to omiń ten akapit. Cała intryga związana z ową produkcją filmową, jak i wątki poboczne dziejące się w trakcie poszukiwań, zszyte są tak wątłą nicią, że za jej pomocą można by przywiązać do nabrzeża średniej wielkości transatlantyk. Zupełnie niezrozumiały jest powód, dla którego jest on tak poszukiwany. W latach 90 znacznie gorsze filmy nikogo już nie szokowały, zaś ten mógł "czarnemu charakterowi" wręcz przysporzyć sympatii i poprawić jego medialny wizerunek. O ile lekki szantaż (jakiemu został poddany Wren) jeszcze rozumiem, to pobicia i napaści na dom nie mogę pojąć. Działania kobiety fatalnej, w tej sytuacji, miały już chyba służyć tylko temu aby Yvonne pokazać nago (nie wiem co prawda czy to jej ciało czy ciało dublerki, ale widok jest bardzo miły dla oka). Infantylne zachowania, zmarłego tragicznie męża Yvonne, wydają się być w tym towarzystwie całkiem racjonalne.
O ile aktorzy drugoplanowi byli dobrzy w tym co robili i Strahovski też podołała roli, to Adrien, moim zdaniem poległ na całej linii. Nie wiem czy to wina złego prowadzenia przez reżysera, czy aktor źle sobie wyobraził osobę dziennikarza, ale mnie nie przekonał, był do bólu sztuczny, wręcz groteskowy, co mnie dziwi, bo widziałem go w kilku filmach i dobrze odgrywał swoje role.
Nie wiem jak książka, ale film był zbytnio rozwleczony. Momentami wiało taką nudą z ekranu, że siłą woli powstrzymywałem się jeno przed przysypianiem. Swobodnie można go byłoby upchnąć w 90, a może nawet w osiemdziesięciu minutach. Moja ocena to 4/10.
"Tajemnice Manhattanu" tyt. org. "Manhattan nocturne" scen. i reż. Brian DeCubellis w rolach głównych Adrien Brody i Yvonne Strahovski
Ale ja tu o filmie miałem pisać, a nie wylewać gorzkie żale nad kondycją kina. Trafił mi się thriller. To znaczy na FW jest tak opisany, bo ja byłem na kryminałku chyba miał być psychologiczny, ale ja jakoś głębi nie odczułem. Dobrze zapowiadający się dziennikarz śledczy Porter Wren (Adrien Brody), kończy jako dziennikarska hiena, krążąca od wypadku do tragedii, aby wyrwać z piersi ofiar, parujące jeszcze serce i pokazać je w swojej gazecie. Ale o to, zostaje wciągnięty, z jednej strony seksualnie (tu w roli femme fatale Yvonne Strahovski), z drugiej dość brutalnie, do akcji poszukiwania "zaginionej arki", znaczy się filmu, który się niechcąco-chętnie nakręcił był.
Tu może by lekki spojler, jeśli nie widziałeś, a musisz obejrzeć, to omiń ten akapit. Cała intryga związana z ową produkcją filmową, jak i wątki poboczne dziejące się w trakcie poszukiwań, zszyte są tak wątłą nicią, że za jej pomocą można by przywiązać do nabrzeża średniej wielkości transatlantyk. Zupełnie niezrozumiały jest powód, dla którego jest on tak poszukiwany. W latach 90 znacznie gorsze filmy nikogo już nie szokowały, zaś ten mógł "czarnemu charakterowi" wręcz przysporzyć sympatii i poprawić jego medialny wizerunek. O ile lekki szantaż (jakiemu został poddany Wren) jeszcze rozumiem, to pobicia i napaści na dom nie mogę pojąć. Działania kobiety fatalnej, w tej sytuacji, miały już chyba służyć tylko temu aby Yvonne pokazać nago (nie wiem co prawda czy to jej ciało czy ciało dublerki, ale widok jest bardzo miły dla oka). Infantylne zachowania, zmarłego tragicznie męża Yvonne, wydają się być w tym towarzystwie całkiem racjonalne.
O ile aktorzy drugoplanowi byli dobrzy w tym co robili i Strahovski też podołała roli, to Adrien, moim zdaniem poległ na całej linii. Nie wiem czy to wina złego prowadzenia przez reżysera, czy aktor źle sobie wyobraził osobę dziennikarza, ale mnie nie przekonał, był do bólu sztuczny, wręcz groteskowy, co mnie dziwi, bo widziałem go w kilku filmach i dobrze odgrywał swoje role.
Nie wiem jak książka, ale film był zbytnio rozwleczony. Momentami wiało taką nudą z ekranu, że siłą woli powstrzymywałem się jeno przed przysypianiem. Swobodnie można go byłoby upchnąć w 90, a może nawet w osiemdziesięciu minutach. Moja ocena to 4/10.
"Tajemnice Manhattanu" tyt. org. "Manhattan nocturne" scen. i reż. Brian DeCubellis w rolach głównych Adrien Brody i Yvonne Strahovski
04 lipca 2016
Czwarty lipca dzień nieobecności w zoolandzie
Będę się streszczał i w jednej lokacji aż o trzech filmach będzie. Czemu tak? Bo o dwóch nie ma wiele do opowiedzenia, to po co zajmować posta kilkoma literkami. Krótko będzie o "Dniu Niepodległości: Odrodzenie" i o "Obecności 2", za to trochę więcej napisze o "Zwierzogrodzie".
Najpierw o dniu dzisiejszym. Dwadzieścia lat temu nazad napadli nas obcy i chcieli podbić. Ale niechcący ich pokonali dzielni i niezwykle bohaterscy amerykanie. Od tamtej pory szykujemy się (bośmy się zjednoczyli) na ich powrót. I o to nadszedł ten czas, przybyli ale ich pokonaliśmy i to jednym strzałem. I co koniec, nic z tych rzeczy, tych których rozwaliliśmy przybyli z pomocą, Ci niedobrzy przybyli i naszą obronę rozwalili i znów wzięli się za podbój. Na szczęście, dzięki Jeffowi Goldblumowi, bratu Thora, filmowemu synowi Willa Smitha (na samego Willa nie starczyło kasy), zdezelowanemu byłemu prezydentowi oraz białej kulce z wizjerem, znowu udaje się pokonać obcych z obaleniem ich królowej włącznie. Kolejna część, lecimy z imprezą do obcych. Oczywiście efekty niesamowite, ale za taką kasę (i jak się zaoszczędziło na Willu) można sobie pozwolić, szkoda że nic poza tym. Ani w tym sensu, ani suspensu, zwykła buta. smuta i poruta. 4/10 za efekty.
Obecności pierwszej nie widziałem. Nie żałuję. Obecność dwa już niestety tak. Na szczęście miałem darmowy bilet, ale i jego nieco szkoda. Nie powiem zrealizowany dobrze, tyle tylko, że to nie jest horror, a zwykły screamer. Żadnego klimatu grozy, tylko wyskakujący zza kadru, zza pleców, z wrzaskiem stwór. Za pierwszym razem może przestraszyć, za drugim już tylko irytuje. Zobaczyć za to można Brexit przed Brentry i jak się w niej dobrze żyło zwykłym ludziom. Też nie więcej niż 4/10.
No i na zakończenie film, który mi się spodobał. Uprzedzę antyfeministów coby mi się tu nie wpisywali ze swoimi żalami (że to niemożliwe, że samiczki królików są wyjątkowo...). Biologów też uprasza się o nie molestowanie (ja tam jestem ciekaw czy wyjdą im rude króliczki z kitami czy puchate lisiątko ze słuchami, trzeszczami i omykiem). Zwierzogród (bo o nim tu mowa) czyli lis i króliczka na tropie. Film bajecznie kolorowy, słodki włap cukierkowy (ale Disney zdążył już nas do tego przyzwyczaić), pomysłowy (połączenie światów małych gryzoni i największych ssaków, z tymi różnym pośrednimi stanami powala), antropomorficzny i taki "nieludzki". Można by się czepić, że stereotypowy (do bólu, tchórzliwe i redneckowe króliki, sprytne i wyszczekane lisy i fenki, pamiętliwe słonie, głupie jak but gnu, nieczułe byki, itd. itp.), ale bojowym gliniarzem jest króliczka, szefem mafii kret, lis jest co prawda cwaniakiem ale zmusiło go do tego stereotypowe patrzenie na lisy, barany nie są głupie i wraz z owcą kombinują nieźle, zaś Shakira jest gazelą. Film dla dzieci od lat tzech do stfu (kurde sztuczna szczęka mi wypadła). Scena..... w urzędzie........ komunikacji,...... mordercza :) A ja sobie jeszcze raz obejrzę, a co. 8/10 za wystawienie około trzystu mandatów.
"Dzień Niepodległości: Odrodzenie" tyt. org. "Independence Day: Resurgence" scen. James A. Woods, Nicolas Wright, Dean Devlin, Roland Emmerich, James Vanderbilt reż. Roland Emmerich w rolach głównych obcy
"Obecność 2" tyt. org. "The conjuring 2: The enfield poltergeis" scen. Carey Hayes, Chad Hayes, David Johnson, James Wan reż. James Wan w głównych rolach Madison Wolfe i szatan
"Zwierzogród" tyt. org. "Zootopia" scen. Jared Bush, Phil Johnston reż. Byron Howard, Rich Moore w rolach głównych Judy Hopps (króliczka) i Nick Wilde (lis)
Najpierw o dniu dzisiejszym. Dwadzieścia lat temu nazad napadli nas obcy i chcieli podbić. Ale niechcący ich pokonali dzielni i niezwykle bohaterscy amerykanie. Od tamtej pory szykujemy się (bośmy się zjednoczyli) na ich powrót. I o to nadszedł ten czas, przybyli ale ich pokonaliśmy i to jednym strzałem. I co koniec, nic z tych rzeczy, tych których rozwaliliśmy przybyli z pomocą, Ci niedobrzy przybyli i naszą obronę rozwalili i znów wzięli się za podbój. Na szczęście, dzięki Jeffowi Goldblumowi, bratu Thora, filmowemu synowi Willa Smitha (na samego Willa nie starczyło kasy), zdezelowanemu byłemu prezydentowi oraz białej kulce z wizjerem, znowu udaje się pokonać obcych z obaleniem ich królowej włącznie. Kolejna część, lecimy z imprezą do obcych. Oczywiście efekty niesamowite, ale za taką kasę (i jak się zaoszczędziło na Willu) można sobie pozwolić, szkoda że nic poza tym. Ani w tym sensu, ani suspensu, zwykła buta. smuta i poruta. 4/10 za efekty.
Obecności pierwszej nie widziałem. Nie żałuję. Obecność dwa już niestety tak. Na szczęście miałem darmowy bilet, ale i jego nieco szkoda. Nie powiem zrealizowany dobrze, tyle tylko, że to nie jest horror, a zwykły screamer. Żadnego klimatu grozy, tylko wyskakujący zza kadru, zza pleców, z wrzaskiem stwór. Za pierwszym razem może przestraszyć, za drugim już tylko irytuje. Zobaczyć za to można Brexit przed Brentry i jak się w niej dobrze żyło zwykłym ludziom. Też nie więcej niż 4/10.
No i na zakończenie film, który mi się spodobał. Uprzedzę antyfeministów coby mi się tu nie wpisywali ze swoimi żalami (że to niemożliwe, że samiczki królików są wyjątkowo...). Biologów też uprasza się o nie molestowanie (ja tam jestem ciekaw czy wyjdą im rude króliczki z kitami czy puchate lisiątko ze słuchami, trzeszczami i omykiem). Zwierzogród (bo o nim tu mowa) czyli lis i króliczka na tropie. Film bajecznie kolorowy, słodki włap cukierkowy (ale Disney zdążył już nas do tego przyzwyczaić), pomysłowy (połączenie światów małych gryzoni i największych ssaków, z tymi różnym pośrednimi stanami powala), antropomorficzny i taki "nieludzki". Można by się czepić, że stereotypowy (do bólu, tchórzliwe i redneckowe króliki, sprytne i wyszczekane lisy i fenki, pamiętliwe słonie, głupie jak but gnu, nieczułe byki, itd. itp.), ale bojowym gliniarzem jest króliczka, szefem mafii kret, lis jest co prawda cwaniakiem ale zmusiło go do tego stereotypowe patrzenie na lisy, barany nie są głupie i wraz z owcą kombinują nieźle, zaś Shakira jest gazelą. Film dla dzieci od lat tzech do stfu (kurde sztuczna szczęka mi wypadła). Scena..... w urzędzie........ komunikacji,...... mordercza :) A ja sobie jeszcze raz obejrzę, a co. 8/10 za wystawienie około trzystu mandatów.
"Dzień Niepodległości: Odrodzenie" tyt. org. "Independence Day: Resurgence" scen. James A. Woods, Nicolas Wright, Dean Devlin, Roland Emmerich, James Vanderbilt reż. Roland Emmerich w rolach głównych obcy
"Obecność 2" tyt. org. "The conjuring 2: The enfield poltergeis" scen. Carey Hayes, Chad Hayes, David Johnson, James Wan reż. James Wan w głównych rolach Madison Wolfe i szatan
"Zwierzogród" tyt. org. "Zootopia" scen. Jared Bush, Phil Johnston reż. Byron Howard, Rich Moore w rolach głównych Judy Hopps (króliczka) i Nick Wilde (lis)
07 czerwca 2016
Dziewczyna w ciągu
Kiedyś dawno temu, mój wówczas dobry kolega, powiedział o napojach energetycznych, że to głównie marketing i landrynki w płynie. O tej pozycji można tylko tyle powiedzieć, że landrynki się skończyły pozostał sam marketing.
Cieniutkie i bynajmniej nie chodzi o ilość stron, płyciutkie czytadełko. Ja chyba za dużo książek już przeczytałem, żeby akurat ta pozycja zrobiła na mnie jakieś większe wrażenie. Ot taki kryminałek (bo thrillerem i to na dokładkę psychologicznym nawet za duże pieniądze bym tego nie nazwał, wstydziłbym się) z banalnym zakończeniem. Nawet użyta na koniec broń nie zaskoczyła. Ale jest coś co mnie jednak zdziwiło.
Tu tych, którzy muszą to coś przeczytać, nie wierząc w słowo pisane przez fprefecta, uprasza się o nie czytanie tego akapitu, jest to bowiem spojler (proszę przejść do ostatniej części tej niewydarzonej opinii).
Wytłumaczcie mi, o ile zdołacie, jak wbity płytko w szyję korkociąg, zdołał w jednej chwili powalić chłopa. Nadmienię, że korkociąg został wbity przez pobitą, chwilę wcześniej, do nieprzytomności, niewysoką w dodatku lekko utytą kobietę. Szyja zaś należała do dużego, nabuzowanego złością i adrenaliną, lekko znieczulonego alkoholem, zdrowego (choć psychicznie, to raczej nie) faceta. Oczywiście można to zrobić, trzeba jednak być silnym, mniej-więcej równego wzrostu i obznajomionym z anatomią człowiekiem. Wystarczy go wbić między kręgi i przerwać rdzeń kręgowy, jest to trudne ale nie niemożliwe, tylko trzeba stać raczej za ofiarą. Od przodka zostają nam tętnice szyjne i gardło, tyle że z dalszej treści książki wynika, że i te elementy zostały uszkodzone dopiero później. Jest to, jakby nie było, clou całego tego dreszczowca zatem przynajmniej ono mogłoby być wiarygodne, ale jak dla mnie, nie jest. Reszta też tak dość mocno naciągana.
Czytając zaś tyłówkę i to co napisał o owym dziele King mam kilka spostrzeżeń. Nie wiem kim jest Lisa Gardner ale jak dla mnie jest kretynką. Nie wiem kim jest Terry Hayes i nie chce wiedzieć, ale on na pewno nie wie kim był Alfred Hitchcock i powinien swoją wiedzę uzupełnić. Zaś co do Tess Gerritsen i Stephena King'a to może wiecie jaki jest dobry rozpuszczalnik (który nie uszkodziłby okładki oczywiście) do tych cyjanopanów czy cyjanoakryli i innych klejów szybkoschnących. Jak im znowu dzieci czy wnuki, wysmarują klejem okładkę dla żartu, to żeby mogli się w miarę szybko i łagodnie oderwać, a nie męczyć się całą noc z takim badziewiem.
Jak dla mnie 4/10 to aż nad to.
Paula Hawkins "Dziewczyna z pociągu" tyt. org. "The girl on the train" Wydawca Świat Książki Sp.z o.o. 2015
Cieniutkie i bynajmniej nie chodzi o ilość stron, płyciutkie czytadełko. Ja chyba za dużo książek już przeczytałem, żeby akurat ta pozycja zrobiła na mnie jakieś większe wrażenie. Ot taki kryminałek (bo thrillerem i to na dokładkę psychologicznym nawet za duże pieniądze bym tego nie nazwał, wstydziłbym się) z banalnym zakończeniem. Nawet użyta na koniec broń nie zaskoczyła. Ale jest coś co mnie jednak zdziwiło.
Tu tych, którzy muszą to coś przeczytać, nie wierząc w słowo pisane przez fprefecta, uprasza się o nie czytanie tego akapitu, jest to bowiem spojler (proszę przejść do ostatniej części tej niewydarzonej opinii).
Wytłumaczcie mi, o ile zdołacie, jak wbity płytko w szyję korkociąg, zdołał w jednej chwili powalić chłopa. Nadmienię, że korkociąg został wbity przez pobitą, chwilę wcześniej, do nieprzytomności, niewysoką w dodatku lekko utytą kobietę. Szyja zaś należała do dużego, nabuzowanego złością i adrenaliną, lekko znieczulonego alkoholem, zdrowego (choć psychicznie, to raczej nie) faceta. Oczywiście można to zrobić, trzeba jednak być silnym, mniej-więcej równego wzrostu i obznajomionym z anatomią człowiekiem. Wystarczy go wbić między kręgi i przerwać rdzeń kręgowy, jest to trudne ale nie niemożliwe, tylko trzeba stać raczej za ofiarą. Od przodka zostają nam tętnice szyjne i gardło, tyle że z dalszej treści książki wynika, że i te elementy zostały uszkodzone dopiero później. Jest to, jakby nie było, clou całego tego dreszczowca zatem przynajmniej ono mogłoby być wiarygodne, ale jak dla mnie, nie jest. Reszta też tak dość mocno naciągana.
Czytając zaś tyłówkę i to co napisał o owym dziele King mam kilka spostrzeżeń. Nie wiem kim jest Lisa Gardner ale jak dla mnie jest kretynką. Nie wiem kim jest Terry Hayes i nie chce wiedzieć, ale on na pewno nie wie kim był Alfred Hitchcock i powinien swoją wiedzę uzupełnić. Zaś co do Tess Gerritsen i Stephena King'a to może wiecie jaki jest dobry rozpuszczalnik (który nie uszkodziłby okładki oczywiście) do tych cyjanopanów czy cyjanoakryli i innych klejów szybkoschnących. Jak im znowu dzieci czy wnuki, wysmarują klejem okładkę dla żartu, to żeby mogli się w miarę szybko i łagodnie oderwać, a nie męczyć się całą noc z takim badziewiem.
Jak dla mnie 4/10 to aż nad to.
Paula Hawkins "Dziewczyna z pociągu" tyt. org. "The girl on the train" Wydawca Świat Książki Sp.z o.o. 2015
26 maja 2016
Targi mną targnęły
Ooo tak. Musiałem nieco ochłonąć coby sobie biedy jakoweś, pisząc w nerwie, nie napytać.
Dziwne to były targi (dla mnie) nieco smutne, nieco magiczne i bardzo ale to bardzo szczęśliwe. Zdobyłem dziewięć nowych książek, które kosztowały mnie dwadzieścia dwa złote i z litr potu. Wszedłem też w posiadanie trzydziestu eboków (i będę tak pisał bo mi łatwiej) oraz (i tu fanfary) czytnika do nich (hura) i to wszystko za darmochę.
Czemu smutno, bo po raz pierwszy nie było stoiska LC. Wszystko co z niego zostało, to pięć leżaków i stolik (które i tak zwinęliśmy w sobotę po akcji półkowej). Nie było gdzie pogadać, wygrać książki (może miałbym dziesięć), czy jak ktoś przy forsie to kupić sobie jakiegoś gadżeta lub koszulkę. Tak nas lcmaniaków to nasze LC osierociło.
Czemu magiczne i szczęśliwe. Ha, najsampierw była jak co roku (choć nie jak do tej pory w niedzielę tylko w sobotę) akcja z półki na półkę. W której to, jak zwykle brałem udział jako noszący i donoszący książki. Jeszcze zanim się zaczęło dla wszystkich, to słabo kontrolowane szaleństwo, wasz blogopis zdźwigał się jak dziki osioł coby z wydawnictw biorących udział w tej edycji, przytargać książki na płytę. Sam też przyniosłem z domu, ponad trzydzieści tytułów (większość została zabrana i oby się dobrze czytały). A potem na okrągło przez godzinę nosiłem to co wy przytargaliście. Jak zwykle staraliście się mnie rozdeptać, wgnieść w stolik, a jedna (na szczęście, że tylko jedna) osoba niemalże wskoczyła mi na plecy, rzucając się w celu zdobycia jakiejś książki, którą akurat przyniosłem i położyłem na stoliku. Z akcji miałem sześć książek (przepraszam, że wziąłem jedną ponad przysługującą normę ale w tym roku naprawdę było ostro i szybko i tak jakoś w tym biegu i zmęczeniu wyszło nieładnie, jeszcze raz przepraszam), a dwie podebrałem z tego czym wzgardziliście i pozostawiliście na stołach. Potem jeszcze szybko musieliśmy się zebrać i zabrać z płyty, coby zrobić miejsce na kolejne akcje. I teraz zaczyna się magia. Z wiedźmą (inaczej jej już teraz nie nazwę i nie jest to pejoratywne określenie, wiedźma to osoba, która ma wiedzę o rzeczach wykraczających poza nasze możliwości postrzegania) jedną z wolontariuszek ruszyliśmy aby wziąć udział w konkursach organizowanych przez publio.pl i PocketBook. Można w nich było wygrać czytnik PocketBook Touch Lux 3. Konkursy były dwa, jeden polegał na napisaniu z podanych słów opowiadanka, zaś drugi to była zwykła wykreślanka. Owa wiedźma stwierdziła, że pierwszy wygrywa ona, zaś w tym drugim wygram ja. I co, i dokładnie tak było. Przychodzimy na pierwszy finał, gdzie na widok zgromadzonych chętnych rzekła (czym mnie urzekła) "po coście tu ludzie przyszli, to mój czytnik" i właśnie jej opowiadanie zostało nagrodzone, po czym powiedziała "a teraz siedź i czekaj, w drugim konkursie wygrasz ty". Co miałem robić, usiadłem i czekałem, trzy godziny później stałem się właścicielem ślicznego, małego czytnika. No i powiedźcie, nie wiedźma?
Co do akcji. Macie do nas pretensje, że niektóre osoby zabierają ze stołów po kilkanaście książek, a potem siedzą i przebierają, wybierają i kiszą te książki. Ale powiedzcie jaką my mamy możliwość przeciwdziałania. Chodzimy i prosimy, aby się szybciej decydowali, że inni też chcieliby. I często gęsto słyszymy dość chamskie odzywki od owych osób. Mamy im siłą zabierać, czy jak? Dajcie jakiś pomysł, może się sprawdzi.
Kurcze ale to naprawdę jest wygodne, taki czytnik. Mieści się w kieszeń dżymsów, zawiera (na razie) trzydzieści książek, lekkie, w każdej chwili gotowe, otwiera się na stronie, na której skończyłeś czytać jakiś czas temu. Bajaderka.
Zeżarłem za darmo z kilogram krówek (ciekawe czemu większość stoisk oferowało właśnie te cukierki). Jakieś nie najlepsze (no sory nexto ale świeże to one nie były) ciastko z lukrem. Wypiłem z litr sorbetu o smaku zielonego jabłuszka i z pół litra o smaku arbuza (jeżyna była co najmniej nie smaczna) i tyż za darmo (tu ukłony podziękowania dla merlin.pl, a zwłaszcza za herbatę, była znakomita i tyż za darmo). Dwa węgierskie placki drożdżowe ze serem i czosnkiem (smaczne ale nie tanie).
Widziałem na własne oczy Radiotę czyli Pana Marka Niedźwieckiego kochanego Niedźwiedzia z Trójki, Pana Wojciecha Siudmaka jak ja Panu zazdroszczę, Papcia Chmiela nadal się uczłowieczam, cokolwiek to znaczy i jeszcze kilka innych osób znanych choć nie koniecznie lubianych. Nie zawracałem im głowy swoją osobą, tak tylko zerknąłem.
Muszę też wspomnieć, że zupełnie niespecjalnie jak i nienachalnie ośmieszyłem wizerunek LC, za co LC bardzo przepraszam. Więcej nie będę.
Dziwne to były targi (dla mnie) nieco smutne, nieco magiczne i bardzo ale to bardzo szczęśliwe. Zdobyłem dziewięć nowych książek, które kosztowały mnie dwadzieścia dwa złote i z litr potu. Wszedłem też w posiadanie trzydziestu eboków (i będę tak pisał bo mi łatwiej) oraz (i tu fanfary) czytnika do nich (hura) i to wszystko za darmochę.
Czemu smutno, bo po raz pierwszy nie było stoiska LC. Wszystko co z niego zostało, to pięć leżaków i stolik (które i tak zwinęliśmy w sobotę po akcji półkowej). Nie było gdzie pogadać, wygrać książki (może miałbym dziesięć), czy jak ktoś przy forsie to kupić sobie jakiegoś gadżeta lub koszulkę. Tak nas lcmaniaków to nasze LC osierociło.
Czemu magiczne i szczęśliwe. Ha, najsampierw była jak co roku (choć nie jak do tej pory w niedzielę tylko w sobotę) akcja z półki na półkę. W której to, jak zwykle brałem udział jako noszący i donoszący książki. Jeszcze zanim się zaczęło dla wszystkich, to słabo kontrolowane szaleństwo, wasz blogopis zdźwigał się jak dziki osioł coby z wydawnictw biorących udział w tej edycji, przytargać książki na płytę. Sam też przyniosłem z domu, ponad trzydzieści tytułów (większość została zabrana i oby się dobrze czytały). A potem na okrągło przez godzinę nosiłem to co wy przytargaliście. Jak zwykle staraliście się mnie rozdeptać, wgnieść w stolik, a jedna (na szczęście, że tylko jedna) osoba niemalże wskoczyła mi na plecy, rzucając się w celu zdobycia jakiejś książki, którą akurat przyniosłem i położyłem na stoliku. Z akcji miałem sześć książek (przepraszam, że wziąłem jedną ponad przysługującą normę ale w tym roku naprawdę było ostro i szybko i tak jakoś w tym biegu i zmęczeniu wyszło nieładnie, jeszcze raz przepraszam), a dwie podebrałem z tego czym wzgardziliście i pozostawiliście na stołach. Potem jeszcze szybko musieliśmy się zebrać i zabrać z płyty, coby zrobić miejsce na kolejne akcje. I teraz zaczyna się magia. Z wiedźmą (inaczej jej już teraz nie nazwę i nie jest to pejoratywne określenie, wiedźma to osoba, która ma wiedzę o rzeczach wykraczających poza nasze możliwości postrzegania) jedną z wolontariuszek ruszyliśmy aby wziąć udział w konkursach organizowanych przez publio.pl i PocketBook. Można w nich było wygrać czytnik PocketBook Touch Lux 3. Konkursy były dwa, jeden polegał na napisaniu z podanych słów opowiadanka, zaś drugi to była zwykła wykreślanka. Owa wiedźma stwierdziła, że pierwszy wygrywa ona, zaś w tym drugim wygram ja. I co, i dokładnie tak było. Przychodzimy na pierwszy finał, gdzie na widok zgromadzonych chętnych rzekła (czym mnie urzekła) "po coście tu ludzie przyszli, to mój czytnik" i właśnie jej opowiadanie zostało nagrodzone, po czym powiedziała "a teraz siedź i czekaj, w drugim konkursie wygrasz ty". Co miałem robić, usiadłem i czekałem, trzy godziny później stałem się właścicielem ślicznego, małego czytnika. No i powiedźcie, nie wiedźma?
Co do akcji. Macie do nas pretensje, że niektóre osoby zabierają ze stołów po kilkanaście książek, a potem siedzą i przebierają, wybierają i kiszą te książki. Ale powiedzcie jaką my mamy możliwość przeciwdziałania. Chodzimy i prosimy, aby się szybciej decydowali, że inni też chcieliby. I często gęsto słyszymy dość chamskie odzywki od owych osób. Mamy im siłą zabierać, czy jak? Dajcie jakiś pomysł, może się sprawdzi.
Kurcze ale to naprawdę jest wygodne, taki czytnik. Mieści się w kieszeń dżymsów, zawiera (na razie) trzydzieści książek, lekkie, w każdej chwili gotowe, otwiera się na stronie, na której skończyłeś czytać jakiś czas temu. Bajaderka.
Zeżarłem za darmo z kilogram krówek (ciekawe czemu większość stoisk oferowało właśnie te cukierki). Jakieś nie najlepsze (no sory nexto ale świeże to one nie były) ciastko z lukrem. Wypiłem z litr sorbetu o smaku zielonego jabłuszka i z pół litra o smaku arbuza (jeżyna była co najmniej nie smaczna) i tyż za darmo (tu ukłony podziękowania dla merlin.pl, a zwłaszcza za herbatę, była znakomita i tyż za darmo). Dwa węgierskie placki drożdżowe ze serem i czosnkiem (smaczne ale nie tanie).
Widziałem na własne oczy Radiotę czyli Pana Marka Niedźwieckiego kochanego Niedźwiedzia z Trójki, Pana Wojciecha Siudmaka jak ja Panu zazdroszczę, Papcia Chmiela nadal się uczłowieczam, cokolwiek to znaczy i jeszcze kilka innych osób znanych choć nie koniecznie lubianych. Nie zawracałem im głowy swoją osobą, tak tylko zerknąłem.
Muszę też wspomnieć, że zupełnie niespecjalnie jak i nienachalnie ośmieszyłem wizerunek LC, za co LC bardzo przepraszam. Więcej nie będę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)