Wszystko zaczął Akira Kurosawa w 1954 roku kręcąc "Siedmiu samurajów". Skrócony z siedmiu do trzech godzin, w wersji kinowej, film odniósł ogromny sukces. I praktycznie z miejsca stał się filmem kultowym.
Nic zatem dziwnego, że amerykańscy producenci filmowi za wszelką cenę dążyli do zdobycia praw do scenariusza. Udało im się to. W 1960 roku reżyser John Sturges kręci western "Siedmiu wspaniałych". Jakie wrażenie zrobiło "Siedmiu samurajów" Kurosawy niech świadczy fakt, że Steve McQueen urwał się z planu serialu "Poszukiwany: żywy lub martwy", żeby zagrać w jego amerykańskiej wersji. Gwiazdorska obsada, świetna adaptacja, znakomita muzyka i film bardzo szybko staje się ikoną westernu.
Mija 56 lat, z japońsko-amerykańskiej czternastki ostał się już tylko jeden żywy wspaniały choć tchórzliwy Lee ( Robert Vaughn), najwyższy czas nakręcić zatem remake.
Mamy więc sprawdzony dwukrotnie scenariusz. Wiemy co i jak, co może się nie udać, sukces jak w banku. A tu niestety zonk. Dostajemy ładnie opakowany, z nośnym tytułem, zwykły szpagetti western bez większego sensu.
Niby mamy bandę złych, niby zbiera się siedmiu (ale czy wspaniałych tu bym się zastanowił), niby mamy biednych i ciemiężonych ale czy tak aby bezbronnych. O ile w dwu pierwszych filmach to miało jako tako ręce i nogi, to tu nic się nie klei. Banda bandzie nie równa. Po wojnach lub innych zawieruchach zbrojnych, zawsze pozostawały grupy nie potrafiące lub nie chcące się przystosować do pokojowej egzystencji. Przemieszczające się, rabujące, mordujące opornych, były ciężkie do namierzenia i zlikwidowania. Tu mamy osiadłą grupę rzezimieszków, ze znanym przywódcą, osiadłym w mieście pod znanym adresem. Jakby, który z tych siedmiu mało wspaniałych pomyślał, to najsampierw pojechaliby załatwić szefa, a potem wytłuc resztę pozbawionej głowy bandy. Zamiast tego, martyrologicznie poświęcają życie połowy mieszkańców i swoje, na zupełnie zbędną wojnę z rozjuszonym szefunciem, któremu jeszcze wspaniałomyślnie dają kilka dni na zebranie armii. O ile japońscy chłopi rzeczywiście nie potrafili walczyć, ba nie wolno im było tego robić. Meksykańscy peoni też nie byli obyci z bronią palną, a ponadto nie za bardzo ich było na nią stać. To w to, że mieszkańcy miasteczka na dzikim zachodzie, zaraz po wojnie secesyjnej nie potrafili posługiwać się bronią nie jestem w stanie uwierzyć. Może nie byli to rewolwerowcy ale karabinem na pewno potrafili się posługiwać.
I tak oto ze znakomitego pomysłu Kurosawy, Oguni i Hashimoto , wspaniale przeniesionego na amerykańsko-meksykański grunt przez Bernsteina, Newmana i Robertsa zrobiono ciężko strawną papkę pełną martyrologii i patosu i kalek (w obu znaczeniach tego słowa).
Czemu zatem 6 za takiego gniota. Bo zrobiono go bardzo dobrze i to pomimo political correctness. Świetne zdjęcia, znakomite strzelaniny, czego chcieć więcej od spaghetti westernu. Ale klasykiem, a tym bardziej kultowym, to ten film nie będzie i to mimo znakomitej gry Washingtona.
Film obejrzałem dzięki filmweb.pl w trakcie Filmweb offline 2016.
"Siedmiu wspaniałych" tyt. org. "The Magnificent Seven" scen. Nic Pizzolatto i Richard Wenk reż. Antoine Fuqua w rolach głównych siedmiu (mało)wspaniałych
Wiek już taki, że pamięć wewnętrzna szwankować zaczęła, to tu będzie taki mój niepamiętnik.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze, to fajnie wiedzieć, że ktoś (poza mną) z tego korzysta.