27 lipca 2014

Marny wieszcz

Moja Mama zwykła mawiać "takie proroki co ziemniaki jedzą, to gówno wiedzą". Odnosi się to zwłaszcza do naszych meteorologów, przewidujących pogodę na następne dni. Ot miało padać, a nie dość, że upał, to słońce przypieka niemiłosiernie. Stalin miał ponoć bardzo dobry sposób na jasnowidzów, oferujących swoją pomoc. Kazał ich rozstrzeliwać, toć jakby znali przyszłość, to nie przychodziliby z taką ofertą. Swoją drogą to dziwne, że nie kazał rozstrzelać wszystkich tych, którzy nie przyszli (toż to nie za dobrze mieć za przeciwnika, człowieka przewidującego twoje ruchy) choć chyba próbował.

Zimna fuzja, jednorożec fizyków jądrowych. Teoretycznie możliwa, fizycznie awykonalna. Już byli w ogródku, już witali się z gąską, a tu kicha i nie udaje się powtórzyć eksperymentu. Oczywiście nie można wykluczyć wrogiego działania potentatów energetycznych, dla których byłby to koniec z lukratywnym, choć brudnym (w sensie dużej ilości nieczystości) biznesem, jakby każdy mógł mieć przydomowe źródło czystej energii. Ale jest jak jest, niby można ale się nie da.

I wtedy, rządowym naukowcom, wpada w ręce artefakt, który jednoznacznie wskazuje na to, że się udało, że ktoś skonstruował działający reaktor zimnej fuzji. Tyle, że trop wiedzie do starożytnych Majów. Wyrusza ekspedycja, mająca na celu zdobycie tego reaktora, za wszelką cenę. Furda niedostępna dżungla, wrogie dzikie plemiona indian, jacyś znacznie lepiej uzbrojeni i wyposażeni goście, oraz zdrada we własnym gronie, jak trzeba to trzeba i nie ma, że boli. Okazuje się, że to była tylko słabiutka uwertura, tajemnicy strzeże coś znacznie gorszego, coś czego nie przewidzielibyście w najgorszych koszmarach.

Wygląda pięknie, bez dwóch zdań. Byłoby to nawet dość realne, gdyby całą historię umieścić w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Samotna piramida, stojąca na gołej łączce w środku dżungli i na dokładkę emitująca silne promieniowanie elektromagnetyczne, zwróciłaby na siebie uwagę pierwszego szpiegowskiego satelity jaki został wystrzelony. Zaś plotki, o opancerzonych czarnych chupacabrach dotarłyby pewnie do uszu Indiany Jonesa, albo jeszcze wcześniejszych poszukiwaczy przygód i zwabiłyby ich w owe rejony w ilościach hurtowych. Zadeptaliby piramidę, stwory, dżunglę i okolicznych indian, zanim nasi bohaterowie wydaliby z siebie pierwszy okrzyk po urodzeniu. Kolejnym problemem jest egzoszkielet, który nie pozwoliłby na szybkie poruszanie się stworów. Nie dość, że jest znacznie cięższy od adekwatnego endoszkieletu, to na dokładkę znacznie utrudnia dotlenienie mięśni. Można by tak jeszcze jakiś czas wymieniać co poważniejsze uchybienia, tylko po co?

Pozycja raczej dla młodzieży starszej. Szybko się czyta, akcja goni akcję, bohaterowie jak z filmu sensacyjnego z Dolphem, prości i dający się lubić bądź wręcz przeciwnie. Sceny batalistyczne widowiskowo nierealne ale strawne. Trochę informacji o kulturze Majów. Ot kino przygodowe klasy B, na raz. I jako takie, to raczej pomiędzy pięć a sześć, ale wystawie szóstkę.

Graham Brown "Czarny deszcz" tyt. org. "Black rain" Wydawca WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp.z o.o 2012

4 komentarze:

  1. Oj, tam, czepiasz się. Jak fantastyka to fantastyka, tam nie musi być realnie. Poza tym, co teraz nie możliwe, może być całkiem powszechne i pospolite za jakiś czas. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat tego się właśnie nie czepiam, to jest nawet bardzo prawdopodobne, szkoda tylko, że reszta odstaje :)

      Usuń
  2. Tylko Majowie mogliby mnie przekonać do tej lektury :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Ha, Sonia Draga lubi wypuszczać takie cuda, ale słowa złego nie powiem na tę oficynę, bowiem całkiem niedawno nabyłem 2 wydane na jej łamach powieści H. Fallady i to po bardzo okazyjnych cenach :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze komentarze, to fajnie wiedzieć, że ktoś (poza mną) z tego korzysta.