07 czerwca 2020

Ty mi tu mitu tumanie nie nituj

Kiedyś Słońce było bogiem. Teraz wiemy, że jest termonuklearnym reaktorem chłodzonym kosmosem (swoją drogą muszą tam panować niezłe przeciągi jak te kilka miliardów galaktyk pełnych gwiazd nie jest w stanie ocieplić jego wizerunku). W trakcie rozwoju społecznego ilość bogów znacząco się powiększała (nie jestem pewien czy nas stworzył jakiś bóg, ale to że większość bogów stworzyli ludzie biorę za pewnik). Każda nacja tworzyła własny panteon istot nadprzyrodzonych. Dając im różne moce i zadania do wykonania. O dziwo, po pewnym czasie ilość tych niewszechmogących zaczęła spadać. Za to ich uniwersalność i moce rosnąć. Czasami nachodziła ich chętka żeby to wszystko olać albo popatrzeć jak płonie. Niestety ciężko być bogiem bez wyznawców, więc cichaczem odtwarzali ludzkość. W końcu większość się wycofała lub znudziła, pozostawili na stanowisku po jednym ale wszystkomogącym i odeszli. Hmm a jeśli to nie były tylko mity...

Ziemię, tę Ziemię oplotła sieć internetu. Ludzie zaczęli tworzyć światy wirtualne. Na razie są to gry i zabawy, choć już i programy użytkowe (choćby architektoniczne) zaczynają korzystać z tego udogodnienia. Można zwiedzać galerie i muzea. Można wejść do swojego mieszkania zbudowanego co prawda tylko z bitów, bo w rzeczywistości dopiero wykopano dół pod fundamenty. Może wkrótce będzie można do tych światów wirtualnych przenieść całe swoje życie i twórczość. Zaś Światy wirtualne będą piękniejsze, ciekawsze i bardziej różnorodne niż nasza szara rzeczywistość.

Nie musicie czekać. Roger Zelazny już dziś (właściwie to wczoraj, a może nawet przedwczoraj, bo książka ukazała się w zeszłym wieku) zaprasza nas wszystkich do takiego świata, do takich światów i ożywionej mitologi.

Internet nie dał rady, ale z niego narodziło się virtu. Nowa sieć, w której sztuczne inteligencje tworzyły środowiska swoiste habitaty. Od najbardziej zbliżonych do rzeczywistości, poprzez fantastyczne place do zabaw dla dzieci, niezbadane dżungle, do coraz mniej realnych światów fantasy. Aż w końcu jedna ze sztucznych inteligencji natknęła się na jeszcze inny świat. Świat mitycznych bogów i geniuszy virtu. Nieświadomie wszystkie te światy spotkały się jeszcze z jedną lokacją. Lokacją zamieszkałą przez jedną bardzo anorektyczną, choć wiecznie wyszczerzoną (nie wiadomo tylko czy w uśmiechu) istotę. Śmierć okazała się równie nierealnie realna. I wtedy jednej z SI coś strzeliło do jej algorytmów. Stwierdziła, że to niesprawiedliwe, że tylko ludzie mogą sobie z rzeczywistości przechodzić do virtu. Powiedziała bogom, że jest możliwość by wyrwać się z virtu do rzeczywistości.
Tu zaczyna się nasza intryga, ktoś włamał się Śmierci na chatę i bezczelnie coś wykradł. Tego się nie robi jak się chce dłużej pożyć, no chyba że się jest nieśmiertelnym...

Powieść ma niesamowitą konstrukcję. Wyobraźcie sobie wielką zieloną łąkę. Porośniętą wysoką trawą, wonnymi ziołami, kolorowymi polnymi kwiatami. Na tą łąkę wchodzi ośmioletni chłopczyk/dziewczynka, bo mama lub tata poprosili go/ją by nazbierał/a bukiet do domu. Dziecko łazi jak to cielątko, bo z tej trawy to tylko czubek płowowłosej głowy widać. Ale dzielnie zbiera. Tu wyrwie jakiś pęk chwastów, tu jakiś biały kwiatek. Ale wtem zauważa rosnący sobie chaber więc leci i go zrywa, a tu zaraz maki wielkie jak dłonie malucha, no kto by się oparł. I znowu jakiś większy wiecheć jakiejś trawy, o znowu biały kwiatek. Nawet jakaś naparstnica mu się trafiła. Kępka skrzypów i znowu jakieś wiechcie trawy i pęk chwastów. I jeszcze rokitnik, koniczyna, bławatek, groszek ozdobny. Kakofonia kształtów i kolorów. W końcu zmęczone coraz większą wiąchą zielska i letnim upałem wychodzi nasz dzielny maluch na drogę. W rączkach dzielnie dzierży zebrany bukiet, który z dumą wręcza mamie czy tacie. Jedni powiedzą, że to coś okropnego, dwoje ludzi powie, że nie widziało piękniejszego bukietu. A ty będziesz się długo zastanawiał skąd on wytrzasnął tę nowiutką, jedwabną, lawendową wstążkę, którą związał bukiet. Bo jak wchodził w trawę to takiej nie miał, a nikt w okolicy z pewnością takiej nigdy nie posiadał i tym bardziej nie zgubił. I ta książka to właśnie taki bukiet, wydawałoby się przypadkowych wątków, niespójnych, od sasa do lasa, a jednak jako całość jest magicznie niezwykła.

Zelazny nie dokończył tej powieści. Zrobiła to Jane Lindskold, która była padawanem i przez wiele lat przyjaźniła się z Rogerem. Nie wiem czy to zasługa tłumacza czy Jane, ale nie wyczułem co było dopisane przez nią.

Daje osiem, bo sama końcówka mnie nieco rozczarowała. Ale pomysł i realizacja genialne i warte przeczytania.

Roger Zelazny Jane Lindsold "Donnerjack" wydawca Wydawnictwo Rebis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze komentarze, to fajnie wiedzieć, że ktoś (poza mną) z tego korzysta.