Czytam tą fantastykę, czasem nawet naukową. Podróżuję po kosmosie w te i we wte. Połykam parseki próżni, nie dziwne, że trochę tej pustki przeniknęło do głowy (co łacno poznać po tytule posta). Czas zmienić kierunek i wyruszyć wgłąb siebie, swojej istoty. Nie, nie mam tu na myśli podążania drogą środka, czy pogłębiania swych relacji drogą długich medytacji. Nie zamierzam też brać się za filozofię, ani zmieniać oświetlenia w celu większego oświecenia. Nic z tych rzeczy. Piszę o fizycznej wyprawie w głąb swego ja. Wyprawa do ludzkiego mózgu łodzią podwodną.
Zbudowanie w 1957 roku endoskopu światłowodowego, pozwoliło lekarzom zajrzeć w głąb żywego człowieka i to nie tylko tam, gdzie dotąd proktolog miał jeno wgląd. Do tej pory można było to zrobić dopiero po śmierci, kiedy płyny ustrojowe już nie krążyły, a proces rozkładu niszczył co delikatniejsze organy. Ujrzeli zadziwiający świat erytrocytów, leukocytów, osocza, płytek i innych składników krwi. Żywych tętniących organów, strumieni przepływów, zmiennych barw i płynnych kolorów. Zaraz musieli pokazać to innym i wtedy w głowach Jaya Bixbiego i Otto Klementa zrodził się pomysł.
Filmem zajęli się scenarzyści Harry Kleiner i David Duncan. Wyreżyserował go zaś Richard Fleischer. Zrobili to na tyle dobrze, że dostali nominację do nagrody Hugo za najlepszą prezentację dramatyczną. Nie pamiętam, w którym roku oglądałem ten film, ale zrobił na mnie niezłe wrażenie, bo pamiętam go do dziś. Przeciętny erytrocyt ma około siedmiu mikrometrów wielkości. Jak widzicie na zdjęciu z filmu łódź podwodna jest niewiele od niego większa. Ludzie nim płynący byli jeszcze mniejsi . Musieli mierzyć się z systemem obronnym organizmu i z przeciwnościami losu. Te efekty mogą obecnie trochę śmieszyć, łódź podwodna ze sklejki i czerwone krwinki z pluszu, ale weźcie pod uwagę to, że w 1967 film dostał nagrodę akademii za nie właśnie i drugą za scenografię. Słyszałem kilka lat temu pogłoski o remaku, ale nic z nich nie wynikło.
Książkę w 1966 roku napisał Isaac Asimov, na podstawie tego samego pomysłu. Mimo, że upływa pół wieku, książkę czyta się dobrze. Trzeba pamiętać, że nadal trwa zimna wojna, nie powinna więc dziwić wrogość, która właściwie trwa do dnia dzisiejszego (co gorsza, podsycona ostatnimi wydarzeniami). Co prawda teraz ciężej o sympatyków, ale szpiegów pewnie nadal nie brakuje. Można też lekko zmienić kierunek i będzie nadal działało.
Świetny pomysł, a jak to u Isaaca świetnie warsztatowo zrealizowany. Przygoda goni przygodę, statek i jego załoga goni przez serce, miota ich po płucach i uszach. Walczą z leukocytami i wypadkami (które okazują się nie być wypadkami). Aby wreszcie przekonać się, że prawda w oczy kole i mężczyźni też płaczą. Nie zdołali też ustrzec się miłości, ale jak się jest wielkości wirusa (ona jest, choroba, piękna, w filmie zagrała ją seksbomba ówczesna Raquel Welch, a i on nie kaszlący i nie słaby), to i tym świństwem łatwo się zarazić. Nawet taki mistrz nie ustrzegł się błędu, ale to tylko dobrze o nim świadczy. Cieszy brak nadmiernej pompatyczności. W sumie wychodzi 7/10.
Isaac Asimov "Fantastyczna podróż" tyt. org. "The fantastic voyage" Wydawca CIA-Books - SVARO, Ltd. 1991
Wiek już taki, że pamięć wewnętrzna szwankować zaczęła, to tu będzie taki mój niepamiętnik.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze, to fajnie wiedzieć, że ktoś (poza mną) z tego korzysta.