Jestem umysłem ścisłym do bólu. Może jest to właśnie powód, że moje opinie są takie jakie są. Ani spójne, ani ciekawe, chaotyczne i na dokładkę kiepsko napisane. Ale ma to też swoje zalety. Bardzo lubię cyferki i zabawę nimi. Często jak mam problem z czytaniem jakiejś pozycji, zaglądam na ostatnią paginę i obliczam sobie procentowy postęp w czytaniu, ile mi zostało do połowy, trzech-czwartych itp.. Ale jak opowieść mnie wciągnie, to zaglądam i ze smutkiem konstatuje, że zostało mi już tylko kilka stron i zaraz koniec. Dziś będzie właśnie o takim smuteczku.
Nie przypominam sobie abym czytał lepszą polską space operę, napisaną z takim rozmachem i dbałością o szczegóły. W warstwie (i wiem, że wielu się narażę tym stwierdzeniem, ale kalafiorem mi to) socjologicznej, kosmogonii i kosmologii czułem się tak jak podczas lektury Fundacji Asimova. Mamy więc układ planetarny, w którym nieźle prosperuje i się rozwija ludzka kolonia. Niezależna, mająca swój system polityczny (całkiem ciekawy) i ekonomiczny, podejście do wolności jednostki, religie. Co jest solą w oku znacznie potężniejszemu Dominium (które ma całkiem odmienne systemy i podejście do niezależności), a które to czyni zakusy aby kolonie też zdominować i podporządkować. No i mamy Korgardów. Tylko kim oni do cholery są, czego chcą i po co robią to co robią?
Ale to jeszcze nie wszystko. Mamy też bitwy, których opisu nie powstydziłby się żaden tuz literatury wojennej. Uzbrojenie, wspomaganie, opancerzenie, nieprzebieranie w środkach i sile niszczenia i co najważniejsze, nie trzeba kończyć polibudy, żeby rozumieć co się dzieje. W tym wszystkim, w samym środku, nasz bohater, swój chłop (ja też będę tanatorem jak dorosnę), którego nie sposób nie lubić.
Mało, pewnie, że mało. Zaskakujące pomysły, niespodziewane zwroty akcji, intrygi i przygoda. Da się wyczuć inspirację Strefami zerowymi Peteckiego. Wsiąka się i ciężko się oderwać i to zakończenie, ja chcę wiedzieć co dalej już, teraz, zaraz (trzymajta się bomu idę szukać drugiego tomu). 8/10 i nie wiem czy nie za mało troszeczkę, może dołożę +.
Tomasz Kołodziejczak "Kolory sztandarów" Wydawca Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA 1996
Wiek już taki, że pamięć wewnętrzna szwankować zaczęła, to tu będzie taki mój niepamiętnik.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
O, interesujące. Po dość średnim, moim zdaniem, "Czarnym horyzoncie" nie widziałem Kołodziejczaka w mojej lekturowej przyszłości - widzę, że chyba jednak warto wziąć pod uwagę tę prozę. No i fajnie, że nie muszę mieć tej polibudy, to wygodne.
OdpowiedzUsuńDla ludzi dość lekko wykształconych i humanistów z pewnością. Ale zawsze taka nierozwiązana tajemnica jest ciekawsza, choć jeśli autorowi uda się zaskoczyć jej rozwiązaniem, to jest znacznie lepsze. Muszę się zatem dowiedzieć co jest dalej, za kolejną stroną, kolejnego tomu tego cyklu.
UsuńJa Kołodziejczaka chyba od złej strony podszedłem - "Czerwona mgła" jest mocno średnia (tu się o niej wypisałem: http://www.instrumentysamotnosci.blogspot.com/2013/04/karabiny-cywilizacji-miosci-czyli.html ), a wartość dodana w postaci batalistyki kalafiorem wspomnianym mi właśnie.
OdpowiedzUsuńJednak cykl o "Dominium..." mam w planach, więc się chyba Kołodziejczak zdąży zrehabilitować.
pzdr
Ciężko mi porównywać, bo to chyba jego pierwsza powieść jaka mi się trafiła, chyba popatrzę co on tam w tych Fenixach namotał.
UsuńMiłego.
No mi też ciężko porównywać, ale spodziewam się awansu Autora na mojej liście polskich fantastów.
UsuńMiłego też.
Zaskakujące pomysły i zwroty akcji.. podoba mi się :D
OdpowiedzUsuńNawet takiego starego dziada potrafi czasem coś zaskoczyć ;)
UsuńJak tam "Intruz" się podobał?