16 listopada 2019

Ludziska! Kurde, LECĘ NA MARSA!

Na wojnie, w miłości i jak się zachce czegoś słodkiego wszystkie chwyty są dozwolone. I nie ma przebacz, dwudziesta druga trzydzieści, listopad, leje jak z cerbera i trzeba iść i kupić jak nie ma. A na dokładkę jak się lubi marsy to nic nie poradzisz.
Na tego czerwonego nie polecę, bo: nie jestem Amerykaninem, jestem za stary, za gruby, za głupi, za leniwy i chyba nie mam ochoty. Ba nawet nie jestem Chińczykiem, co mogłoby pomóc, ale też nic z tego.

Ale sporo amerykanów już tam było. Gary Sinise poleciał z Misją na Marsa w towarzystwie Don Cheandle i Val Kilmer w towarzystwie Trinity wybrał się na Czerwoną planetę, nawet Arnold tam jakoś tak bez pamięci poleciał, bo nawet skafandra zapomniał. Zanim tam dotrzemy to aktorzy zadepczą ją całkiem, bo znowu się tam wybrali.

I wszystko szło dobrze kolejna wyprawa na Marsa zakończyłaby się sukcesem gdyby nie nagła i zupełnie niespodziewana burza nie pokrzyżowała planów. W czasie ewakuacji zwiało im jednego załoganta. Nie dość, że zginął to jeszcze wzięli i uznali go za zmarłego, bo przestał pikać. Tyle tylko, że on wcale nie miał ochoty rozstawać się z tamtym światem, trochę co prawda podziurawiony ale przeżył. A amerykanie nie zostawiają swoich, zwłaszcza na czerwonej planecie, jeszcze jakby była w paski albo gwiazdki to może.

Autor zrobił z Watneya takiego Hioba MacGyvera, scenarzysta z Damona raczej tak bardziej Słodowego z takim lekkim Iron Manem na zakończenie. Za to obaj i ten papierowy i ten celuloidowy (kręci się jeszcze na taśmę, bo ja to taki lekko przestarzały jestem) doskonale wiedzieli jak wpuścić Marsa w pyry. A co ty mi tu tak te pyr pyr pyry pyry, a to był Kopyrnik.  

Oczywiście książka i film nieco się od siebie różnią, ale w tym przypadku te różnice są na plus. Film zrobiony toćka w toćkę byłby zbyt ciężko strawny i mało prawdopodobny oraz nieco za długi. W książce nagromadzenie nieszczęść, jakie spotykają Marka, jakoś tak nie razi, a nawet jakby uwiarygadnia całą historię. W filmie spowodowałyby, że widownia pytałaby "może jeszcze je*nij go meteorytem tak dla zasady". Pisarz też starał się podejść do każdego wypadku, czy pomysłu Watneya, bardziej profesjonalnie, gdy film jest bardziej rozrywkowy, na szczęście.

Obie pozycje to niezła rozrywka. O książce mówią, że jest to z humorem i polotem napisany podręcznik "Hodowla ziemniaków w skrajnie niekorzystnych warunkach". I już nie trzeba czekać aż to zekranizują. Obu pozycjom daję osiem, bo świetnie się bawiłem czytając i oglądając.

Andy Weir "Marsjanin" tyt. org. "The Martian" wydawca Wydawnictwo Akurat
"Marsjanin" tyt. org. "The Martian" scen. Drew Goddard reż, Ridley Scott w roli głównej Matt Damon

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze komentarze, to fajnie wiedzieć, że ktoś (poza mną) z tego korzysta.