Dzień zakochanych, takie dość dziwne i jakby nie patrzeć zupełnie zbędne święto. Ci co akurat są zakochani potrzebują go jak dobry most dziury i tak mają święto na co dzień. Obchodzący zaś rzadko kiedy są jeszcze w sobie zakochani, a często są już raczej na etapie zastanawiania się co oni właściwie w sobie widzieli. Reszta dostaje niestrawności od różu, słodziaków i serduszek.
Taak, ale zakochanym być. Stopy potykają się na gładkiej, pustej i nie śliskiej podłodze. Kolana dostają specjalne zezwolenie na zginanie się w dowolnym kierunku co perfidnie i złośliwie wykorzystują. Układ pokarmowy przestawia się na wytwarzanie owadów powszechnie nazywanych motylami (normalnie produkuje bąki). Zaś mózg zamienia się w budyń produkujący endorfiny litrami. Najgorsze w tym jest to, że obiekt nic nie wie o żywionych wobec niego uczuciach. Zazwyczaj nawet nie wie o waszym istnieniu. Czasem to chciałoby się tak wstać, podejść nie potykając się i nie obijając se twarzy o podłogę, gdy akurat kolana wpadną na pomysł zgięcia się w tył. I z błyskiem (może nie szaleństwa, bo mogłoby to odstraszyć) w oku, powiedzieć: "Blejtram, a tam ekierka" (może przetłumaczę, bo nie każdy rozumie język zakochanych "Cześć, jestem fprefect"). Idąc za ciosem "Kalafior pryszczaty... (może od razu napiszę tłumaczenie "Może wybrałabyś się ze mną do kina albo nawet na film"). Muszę wam powiedzieć, że to bardzo skuteczna metoda*.
Nie wiem czy autor powieści był zakochany jak ją pisał. Ale niezbyt zborny język (nie wiem czy więcej w tym winy autora czy tłumacza), oraz nietypowa logika mogą na to wskazywać.
Ta powieść to istny kociokwik. Wymaga pełnego skupienia albowiem główny bohater przeobraża się psychicznie i fizycznie, zmienia się jego imię i nazwisko, ciągoty i umiejętności, wiedza i lodówka. Przemieszcza się w światach dusznych (takich jak sejfy, lochy czy archiwa), bezdusznych (świat prostopadły z budyniu powstały), czy zadusznych (czyli zaświatach). Żyje, nie żyje i nie wiadomo czy przeżyje choć jest nieśmiertelny, by zginąć i stać się śmiertelnym. Podróżuje w czasie, przestrzeni tej realnej (a w niej to głównie piechty, choć czasem budyniem, rzadziej taksówką, a niekiedy próbką latającego dywanu) jak i tej dodanej i budyniem poprzekładanej. Jeśli będziesz czytał szybko to jesteś zgubiony i to chyba nawet bardziej niż on.
Na dokładkę to miało być zabawne i rozrywkowe. Tyle tylko, że jak jesteś skupiony na rozplątywaniu włosów zmieszanych ze spaghetti z sosem pomidorowym, to nawet nie powiem całkiem zabawne porównania i żarty autora tylko irytują. Są fragmenty gdzie to się zazębia i rzeczywiście jest dobrze i śmiesznie, ale to niestety dość rzadkie wyjątki. Ponadto autor tak pokręcił, pogmatwał, poplątał i zamieszał w fabule, że w końcu sam się zaczął gubić i mylić, a to jeszcze dodatkowo utrudniło odbiór.
A wszystko to, bo kilku kanadyjskim bankierom zamarzyła się władza nad światem. Jeszcze mógłbym uwierzyć w szwajcarskich ale kanadyjscy?
Jak to zwykle ja musiałem oczywiście zacząć od tomu trzeciego, bo ja jakoś nie mogę jak normalni ludzie czytać w kolejności. Nie wiem czy ułatwiłoby to odbiór tej książki, ale wiem że o ile nie wpadną mi przez jakiś przypadek albo inne złe zrządzenie losu pozostałe dwa tomy, to nie będę ich jakoś usilnie szukał. Na okładkę lubię budyń czekoladowy, a waniliowym można mnie z domu wygnać, to więcej jak 5/10 nie dam. Zmęczyła mnie bardziej niż rozbawiła czy zaciekawiła.
*O ile chcesz aby obiekt twoich westchnień i uniesień pozostał nieskalany poznaniem go bliżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze, to fajnie wiedzieć, że ktoś (poza mną) z tego korzysta.